„Idźcie w pokoju Chrystusa”.
„Bogu niech będą dzięki”.
Tłum wiernych wylał się przed świątynię, na rozpalony słońcem plac. Wszyscy, jeszcze przed chwilą skupieni na wspólnej modlitwie, rozchodzili się teraz w różnych kierunkach, gonieni sprawunkami i powinnościami. Gdzieś spośród ludzkiej masy wydostały się rozbrykane dzieciaki, ścigające się do sklepu pana Edka. Niczym najwytrawniejsi kierowcy rajdowi, wymijali grzęznących w starości mężczyzn i kobiety, aby znaleźć się na czele wyścigu i jednocześnie nie spaść na dalszą pozycję. Jasnowłosy dwunastolatek wybiegł już poza bramę kościelną i pędził ile tchu, aby zdążyć przed kolegami na drugą stronę ulicy. Przepełnione młodzieńczym entuzjazmem nogi gnały bez opamiętania, obiecując zwycięstwo i sławę, gdy tylko dotknie klamki drzwi do sklepu. Została mu już ostatnia prosta; przetnie jezdnię i za kilka chwil obleje swój sukces oranżadą. Zebrał w sobie wszystkie pozostałe siły i niczym pocisk wpadł na rozgrzany asfalt ulicy. Nagle jednak, jak na gumie, coś szarpnęło go w tył. Tuż przed nim przejechał z hukiem samochód ciężarowy. Blondynek stanął jak wryty, nie rozumiejąc, co się przed chwilą wydarzyło.
− Do reszty żeś zgłupiał? – krzyknęła kobieta, szarpiąc go za rękę. – Gdzie jest twoja matka?
− Puszczaj, ty wiedźmo – syknął chłopak i wyrwał rękę ze stalowego uścisku ponad półwiekowych palców.
− Ty smarkaczu! – krzyknęła jeszcze, zanim jasna czupryna zniknęła za zakrętem chodnika.
Chwilę potem chmara pozostałych dzieciaków wpadła na kobietę, ale gdy tylko zobaczyli jej wściekłe spojrzenie, rozpierzchli się na boki i pognali dalej.
− Ulica to nie plac zabaw! – Wzbużony głos utonął w warkocie przejeżdżającego diesla.
Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą i niczym stuletni żółw, dźwigający swoją masywną skorupę, powlokła się na drugą stronę ulicy do sklepu. Złapała klamkę drzwi, jednak nim je otworzyła, przyjrzała się dokładnie swojemu odbiciu w szybie. Skąpana w słońcu, zmęczona i spocona twarz w niczym nie przypominała już urodziwej buzi z młodości. Nieubłagany czas wyrzeźbił nie tylko doliny zmarszczek, ale również potężny masyw brodawki na policzku. Teraz dopiero dostrzegła, że szczyt narośli wypuścił pojedynczy, obrzydliwie wyglądający włos, sterczący niczym maszt radiowy na szczycie góry.
Szarpnęła za klamkę i weszła do chłodnego, klimatyzowanego sklepu. Odetchnęła z ulgą. Tak upalnego lata nie było od dekady. Chwyciła plastikowy, krwistoczerwony koszyk i podreptała w głąb alejki. Kolorowe etykiety, opakowania i torebki powodowały u niej oczopląs. Potrzebowała dużo więcej czasu, niż jeszcze parę lat temu, aby znaleźć to, po co przyszła.
Kocia karma... Puszka kukurydzy... Fasolka... Pudełko kredy... Tymianek...
Po kilku okrążeniach całego sklepu w końcu trafiła do lady z kasą fiskalną. Koszyk ciążył niemiłosiernie, więc z ulgą położyła go przed znajomą sprzedawczynią, krzątającą się po drugiej stronie blatu.
− Dzień dobry, pani Sylwio – uśmiechnęła się ekspedientka po trzydziestce.
− Piekielnie dobry – odparła Sylwia, ocierając chustką pot z twarzy. – Takich upałów to już lata nie było.
− Efekt cieplarniany, podobno. – Sprzedawczyni zaczęła nabijać na kasę zawartość koszyka. – Mój Edek mówi – PIK − że za dziesięć lat, to już zimy nie będzie – PIK. − A ja pytam, że jakże to? – PIK. − Ano podobno tak naukowcy − PIK – ogłosili w radiu − PIK.− Ja to tam się nawet cieszę, bo Edek – PIK − te panele na dachu zainstalował, co prąd robią – PIK. − To nam podobno ma pieniądze przynieść – PIK. − Ja tam się na tym nie znam – PIK − ale Edek ma głowę do interesów, więc... – przerwała i spojrzała krytycznie na wymięte opakowanie kolorowej kredy.
− Dla dzieciaków – wytłumaczyła Sylwia. – Czasem, jak córka przywozi, to się nudzą smarkacze.
− Weźmie pani sobie inne pudełko, bo tu połamana.
− A tam. – Kobieta machnęła ręką. – Wnuki i tak połamią i tak.
PIK.
- A słyszała pani o dzieciakach Bogużyców? – Ekspedientka zapełniła już całą reklamówkę i ściskała ją w dłoni, niczym kartę przetargową, gwarantującą wymianę najnowszych plotek. – Trzy dni temu wyszły z domu i słuch po nich zaginął.
− Naprawdę? – zaciekawiła się Sylwia.
− Policja się sprawą zajęła, ale jak dotąd nie mają żadnego tropu.
− Co za nieszczęście... – Pokręciła głową. – I to u tych Bogużyców od Heńka?
− Tych samych. Nie dość, że pół roku temu Heniek zmarł, to teraz te dzieciaki... Jak ta kobiecina to wszystko zniesie?
− Bardzo to przykre. – Sylwia wyciągnęła rękę po zakupy, jednak sprzedawczyni ani myślała jeszcze puszczać ucha torby.
− A ja też słyszałam, że pani dom chce sprzedać – powiedziała z nutą niedowierzania w głosie.
− Ano, tak – przyznała kobieta i z rezygnacją opuściła rękę. – Stara już się robię i siły mnie opuszczają. Obowiązki gospodarcze coraz ciężej znoszę.
− Ale to gdzie się pani podzieje?
− Mam córkę w mieście. Jak się przeniosę, to się mną zaopiekuje. – Machnęła ręką, aby ekspedientka broń Boże się nie martwiła. – Ziemia teraz więcej warta, niż kiedyś, to może i na doktorów w końcu coś wydam – zaśmiała się. – No, naprawdę muszę już lecieć, bo za godzinę córka ma dzwonić − skłamała.
Po wyjściu ze sklepu ponownie ogarnął ją piekielny gorąc. Mrużąc oczy przed bijącym z nieba słońcem, skierowała się wzdłuż torów kolejowych do przypiętego pod latarnią roweru. Zamocowała zakupy na chybotliwym bagażniku i niezdarnie wspięła się na siodełko. Odepchnęła się nogą i ruszyła. Skrzypienie pedałów i kół tonęło w warkocie silników samochodów osobowych i ciężarówek, przedzierających się przez małe miasteczko i wznoszących suchy i drażniący pył, wymieszany ze spalinami i kurzem. Dopiero kiedy zjechała na węższy i słabiej utrzymany asfalt, huk pojazdów zaczął cichnąć, wypierany przez skrzypienie roweru i odgłosy natury. Pomimo potu zalewającego czoło i oczy Sylwia pedałowała uparcie dalej. Do domu miała jeszcze parę kilometrów, ale wiedziała, że niebawem wjedzie w cień przydrożnych drzew i droga będzie już łatwiejsza. Kiedy nareszcie dostrzegła pierwsze wierzby ocieniające drogę, zatrzymała się jednak. Podprowadziła rower, aby oprzeć go o przydrożny słupek i wyszła na środek drogi. Pod jej stopami, na miękkim od gorąca asfalcie, leżała mała kolczasta, ledwo żywa kulka. Sylwia podniosła biedne zwierzę i wróciła do roweru.
− Gdzie żeś zawędrował, bidaku? – mruknęła sama do siebie i trzymając na ręku zwiotczałego jeża, wsiadła ponownie na rower.
Pozostałe kilometry pokonała jakby sprawniej. Z asfaltówki zjechała na drogę szutrową a następnie, przy kapliczce, w słabo widoczną dróżkę, wiodącą w las, na którego skraju znajdowała się jej chałupina. Nieduży parterowy budynek pokryty eternitem wyglądał z roku na rok coraz żałośniej. Podwórze ze studnią zarastało chwastami, budynek gospodarczy tylko czekał na silniejszą burzę, aby się rozpaść, a drewniany płotek, okalający cały teren, wyglądał jak wybrakowane uzębienie marynarza.
Sylwia wjechała na podwórze przez dziurę po przęśle płotka i zsiadła zmęczona. Podprowadziła wiekowego składaka pod zachodnią ścianę domu i zdjęła zakupy z bagażnika. Dźwigając ciężką torbę jedną ręką, a w drugiej trzymając konającego jeża, otworzyła łokciem drzwi wejściowe i wtoczyła się do sieni. Chłód zimnych murów podziałał na nią orzeźwiająco. Zaniosła sprawunki do kuchni, a wycieńczone zwierzę włożyła do zlewu razem z miseczką zimnej wody.
− Pij, maluchu. – Podsunęła naczynko pod owłosiony ryjek i z satysfakcją słuchała chłeptania małego języczka. – Też chyba zasłużyłam. – Wyjęła z szafki szklankę z cienkiego szkła i nalała zakamienionej wody z blaszanego czajnika. Opróżniła ją jednym haustem i sapnęła z ulgą.
Przez kolejny kwadrans, niczym mrówka uwijała się z zakupami, aż w końcu opadła zmęczona na pokrytym złuszczoną farbą krześle. Spojrzała na zegar cicho tykający na ścianie. Wskazówki przesuwały się leniwie; sekunda za sekundą, minuta za minutą. Czas płynął niczym potok, co jakiś czas obrywający brzeg życia o kolejne stracone lata.
Sylwia ocknęła się z zadumy i dźwignęła z krzesła. Zajrzała do zlewu. Jeż wyraźnie się ożywił. Chodził po niecce węsząc i szukając drogi wyjścia.
− No maluchu – wzięła go na ręce – pora odwdzięczyć się za okazaną dobroć.
Z przestraszonym zwierzątkiem na rękach przecięła salon i skierowała się do drzwi, wiodących do piwnicy. Uchyliła skrzypiące skrzydło i ruszyła ostrożnie po trzeszczących schodach w mrok. Kiedy jej stopy dotknęły zimnej, wilgotnej posadzki, wyjęła zapalniczkę i podeszła do okrągłego stołu. Blask zapalonych świec przegnał ciemność w kąty pomieszczenia. W całej piwnicy zalśniły refleksami szklane fiolki i słoiki. Sylwia położyła jeżyka ostrożnie na blacie i przytrzymując go jedną ręką, drugą sięgnęła po długi ostry nóż. Przyłożyła zimne ostrze do karku stworzenia i nie zważając na przeraźliwe kwilenie i wierzgania, paroma ruchami obcięła mały owłosiony łebek. Krew trysnęła na blat, ale już po chwili kobieta zlewała ją do niedużego słoiczka, coraz mocniej ściskając nieruchomy korpusik.
Gęstą jak smoła ciszę przerwał nagle dziecięcy, pełen przerażenia jęk, a chwilę potem zawtórował mu drugi, aby razem połączyć się w bezsilny szloch. Sylwia, jakby ją giez nagle ukąsił, uderzyła wściekle dłonią w blat stołu, rozchlapując ciepłą jeszcze krew na posadzkę. Jej niemłode, zmęczone ciało rozmyło się w błyskawicznym, jak atak węża, ruchu. Sięgnęła w mrok jednego z kątów i wydobyła stamtąd dwie twarze umorusanych i przerażonych do granic swojej wyobraźni dzieci. Ścisnęła mocniej małe, napuchnięte od płaczu twarzyczki, brudząc je krwawymi śladami palców.
− Jak się nie zamkniecie, to wam języki poobcinam – syknęła i splunęła z pogardą pod nogi więzionych Bogużyców.
Szloch Adasia i Kasi eksplodował pełnym rozpaczy płaczem − jedyną reakcją adekwatną do ich losu. Rozpalona nienawiścią Sylwia cisnęła spętane niewinne ciałka z powrotem w mrok kąta piwnicy. Odwróciła się do stołu roboczego i zakasała rękawy. Wiedziała, że nie może jeszcze skrzywdzić dzieci. Musiały być w zdrowiu i przy względnych siłach do dzisiejszej pełni księżyca, kiedy ich los przypieczętuje zegar bijący północ. Raz na trzydzieści trzy lata gwiazdy i planety pozwalają na sporządzenie eliksiru odmładzającego. Miała już wszystkie potrzebne składniki, brakowało jej tylko cierpliwości.
Zapaliła kuchenkę turystyczną i postawiła na palniku rondel z wodą. Mikstura oszałamiająca nie zmieni jakości eliksiru, a uspokoi bachory do kulminacyjnego momentu. Wyjęła z kieszeni fiolkę z wodą święconą, wyniesioną z kościoła, i przebiegła myślami po recepturze mikstury. Kora wierzby, niepokalanek mnisi, korzeń mandragory, garść skorków, krew słowika, woda święcona...
Krzątała się po piwnicy jak kucharka, przygotowująca dzieciom ulubioną zupę, jednak zamiast akompaniamentu śmiechu i radości z ciemnego kąta płynął płacz i zawodzenie. Mikstura z każdym dodanym składnikiem zmieniała swoje właściwości, a zimna piwnica zaczełą wypełniać się gorącą parą, skraplającą się na suficie i ścianach. Smród wywaru już zaczął uspokajać rozhisteryzowane dziatki.
Sylwia dodała ostatni składnik do brunatnej zawartości rondla i przykręciła gaz. Miała jeszcze godzinę, zanim wywar nabierze mocy. Wyjęła z kieszeni połamane laski kolorowej kredy i skrupulatnie zaczęła kreślić magiczne symbole na posadzce. Potrzebne będą o północy, kiedy przyjdzie jej wzywać nieczyste siły magiczne, aby wyssały z bachorów całą ich młodość i niewinność.
Kiedy kończyła wpisywać w okrąg ostatnią bluźnierczą formułę, jej uszu dobiegły niepokojące dźwięki dochodzące z góry. Zamarła w pół ruchu i wytężyła wszystkie zmysły. To było coś, jakby... silnik? Dwusuw... Skuter!
Wiedźma odłożyła kredę i w pośpiechu wybiegła na górę. Zamknęła szczelnie drzwi piwnicy, po czym wyjrzała przez firankę w oknie. Przed płotem faktycznie stał żółty jednoślad, zaś podwórzem zmierzała do niej jakaś młoda kobieta. Bez namysłu wyszła do sieni i otworzyła drzwi na oścież.
− Dzień dobry – przywitała niepewnym głosem intruza.
− Dzień dobry. – Blondynka uniosła w geście pozdrowienia kask motocyklowy. – Czy to pani sprzedaje dom? – zapytała, kiedy już podeszła bliżej.
− Zgadza się – odparła Sylwia z niemałym zaskoczeniem.
− Cieszę się, że panią zastałam – kobieta uśmiechnęła się. – Krążę po okolicy już jakiś czas, ale tutaj nie ma żadnych tabliczek z adresami...
− Jak to na wsi – skwitowała wiedźma.
− No właśnie, coś wspaniałego – rozpromieniła się blondynka. – Małgorzata Młot – przedstawiła się i podała delikatną dłoń.
− Sylwia. – Również wyciągnęła dłoń, ale szybko zorientowała się, że nie zmyła z niej zakrzepłej krwi. – Przepraszam, oporządzałam właśnie mięso...
Dziewczyna uśmiechnęła się zmieszana
− Więc, skoro już panią zastałam, oprowadzi mnie pani? − Blondynka rozejrzała się rozmarzonym wzrokiem po otoczeniu.
Wiedźma biła się z myślami.
− Wpadłam nie w porę? – zaniepokoiła się Małgorzata.
− Ależ skąd, proszę wejść. – Gospodyni przebiegła wzrokiem po jej młodym i jędrnym ciele, opiętym lekką sukienką w kwiaty.
Weszły do chałupy i stanęły po środku salonu.
− Łał! – Wzrok dziewczyny błądził po wszystkich kątach pomieszczenia.
− To salon – skwitowała niezręcznie Sylwia.
− Przepraszam, ale mieszkałam całe życie w mieście i prawdę powiedziawszy pierwszy raz jestem na wsi – zarumieniła się.
− Ależ nie ma za co przepraszać – Sylwia machnęła ręką. – Może zrobię coś do picia? – zapytała.
− Jeśli to nie problem. Jest tak gorąco...
− Piekielnie. – Wiedźma poszła do kuchni i już po paru minutach wróciła z dwiema szklankami napełnionymi wodą z lodem i miętą.
− Dziękuję. – Małgorzata wypiła pół zawartości na raz i otarła zimnym szkłem rozpalone czoło.
− Proszę siadać.
Usadowiły się na wersalce przy małym stoliku kawowym.
− To może zanim mnie pani oprowadzi, opowie mi pani coś o tym domu?
− No więc został wybudowany w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ma poddasze, telefon, prąd...
− A jest piwnica? – zapytała Małgorzata, oglądając popękany sufit.
− Jest. Nie będziemy mogli niestety do niej zajrzeć, bo rozpyliłam truciznę na robaki i szczury. Może przyniosę ciastka... – Kobieta wstała i zniknęła w kuchni.
Małgorzata rozparła się wygodniej na wersalce i wciąż przyglądała się bacznie każdemu kątowi salonu.
− Czy instalacja elektryczna była wymieniana? – zapytała.
− Remont był robiony dwanaście lat temu. Zarówno instalacja elektryczna, jak i hydrauliczna były wymieniane. – Sylwia pojawiła się ponownie niosąc paterę z górą ciastek.
− A jak ma się kwestia kanalizacji i wodociągu? – Małgorzata ugryzła ciastko i spojrzała mile zaskoczona na gospodynię. – Przepyszne. Sama pani piekła?
− Naturalnie, jak to na wsi – uśmiechnęła się. – No więc za dwa lata mają pociągnąć wodę, a w przeciągu pięciu ma zostać doprowadzona kanalizacja.
Kiedy blondynka pochyliła się nad stolikiem po kolejne ciastko, spomiędzy obfitych piersi wysunął się srebrny medalik z Matką Boską. Sylwia spiorunowała go wzrokiem i zaczęła inkantować bezgłośnie zaklęcia ochronne.
Małgorzata, zdezorientowana, uniosła w palcach medalik.
− Podoba się pani? – zapytała.
− Tak, bardzo piękny. – Wiedźma uśmiechnęła się krzywo, przeklinając w myślach wszelkie dewocjonalia.
− Proszę obejrzeć. – Blondynka odgarnęła na bok pukiel złotych włosów, aby rozpiąć łańcuszek.
− Nie, nie, naprawdę, nie trzeba – Sylwia energicznie zaprzeczyła. – Zrobię kolejne napoje. – Pochwyciła szklanki i prędko zniknęła w kuchni.
Małgorzata wzruszyła ramionami, wstała z wersalki i zaczęła się przechadzać po salonie. Zatrzymała się przed dębową biblioteczką i powiodła wzrokiem po grzbietach książek.
− Widzę, że interesuje się pani pogańskimi wierzeniami – zauważyła – i zielarstwem.
− Tak, tak... Wie pani, jak to na wsi. Pomyśleć, że jeszcze pięćdziesiąt lat temu ludzie wierzyli tutaj w dusiołki i południce – zaśmiała się kpiąco. – Jak to się mówi, kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak one.
Małgorzata wyjęła jedną z książek i zaczęła ją wertować, zatrzymując się co jakiś czas na kolorowych ilustracjach przedstawiających przyprawy i zioła.
− A czym się pani w ogóle zajmuje? – zapytała, zatykając ponownie ubytek między grzbietami.
− Ja? Ja jestem... O cholera! – Z kuchni dobiegł brzęk tłuczonego szkła.
− W porządku?
− Tak, tak. To tylko szklanka... – Sylwia klnąc pod nosem pozbierała odłamki z podłogi i wyrzuciła do śmieci. – Zajmuje się kosmetologią. Wyrabiam własne kosmetyki.
− Naprawdę? – Blondynka pilniej nadstawiła uszu. – To jakaś znana marka?
− Prawdę powiedziawszy dopiero wchodzę na rynek. Na razie sprzedaję je na boku indywidualnym klientom. – Sylwia w końcu wynurzyła się z kuchni, niosąc dwie nowe szklanki i cały dzbanek miętowego napoju. – A pani czym się zajmuje? – zapytała siadając.
− Jestem inspektorem kontroli skarbowej – odparła, a widząc rosnące zaniepokojenie na twarzy gospodyni, roześmiała się. – Żartuję. – Wyszczerzyła białe i równe zęby. – Jestem stomatologiem.
− No to mamy coś wspólnego – Sylwia odetchnęła z ulgą. – Obie pomagamy dbać o higienę – ledwo zdążyła skończyć ostatnie słowo, z piwnicy dobiegł jakiś raban.
Nim Małgorzata zdążyła zapytać, co to było, wiedźma już ciągnęła ją do drzwi wyjściowych. – Oprowadzę panią po okolicy i wszystko pokażę.
Wyszły na rozgrzane słońcem podwórze, a następnie stanęły przed zrujnowanym budynkiem gospodarczym.
− Tutaj znajduje się taka moja komórka na wszystko – oznajmiła Sylwia, machając czystą już dłonią w stronę popękanej nieotynkowanej ściany ruinki. – Problem w tym, że poprzedni gospodarz wzniósł ją bez fundamentów i matka natura robi z nią, co chce. Z góry uprzedzam, że nadaje się tylko do wyburzenia.
Blondynka pokiwała głową.
− Przejdziemy teraz za dom i pokażę pani resztę terenu.
− Resztę? Myślałam, że to tylko to, co ogrodzone...
− Ależ nie. Jest jeszcze spory kawałek lasu. – Sylwia powiodła dziewczynę za winkiel północnej ściany chałupy. − O tam, jak pani spojrzy... Widzi pani tamten mostek nad strumieniem?
Małgorzata wlepila spojrzenie w gąszcz drzew i po chwili dostrzegła wpleciony między pnie zarys jakiejś konstrukcji.
− Chyba tak... – niepewnie przytaknęła.
− Teren ciągnie się aż do mostka. Granicę wyznacza tamten strumień. – wyjaśniła wiedźma. − Tak jak biegnie płot i aż do strumienia – dodała, widząc niepewną minę blondynki.
Małgorzata rozejrzała się, szacując jaką powierzchnię może mieć działa, o której mówiła gospodyni.
− To będzie coś około...
− Nieco ponad pół hektara – dokończyła Sylwia.
Blondynka pokiwała głową z uznaniem.
− A nie ma tutaj dzikich zwierząt? – zapytała naiwnie.
− Naturalnie, że są – roześmiała się wiedźma. – Ale nie ma żadnych groźnych drapieżników. Czasem dziki podejdą pod dom, ale wystarczy rzucić petardę i pierzchną w popłochu – wyjaśniła.
− Petardę?
− No, hałasu czymś narobić. Może być nawet głośno nastawione radio. – Przyjrzała się niepewnej minie dziewczyny i pociągnęła ją z powrotem. − Pokażę teraz studnię.
Zawróciły, a kiedy przechodziły drugą stroną domu, Małgorzata zapytała niespodziewanie:
− A gdzie ma pani dzieci?
− Co? – Sylwia stanęłam, jak wryta i odwróciła się powoli, gotowa w każdej chwili skoczyć na blondynkę i rozszarpać to jej białe gardziołko. – Jakie dzieci? – zapytała niewinnie.
− To pani dzieci? – Dziewczyna wskazała na dwa porzucone w zaroślach małe rowerki.
− Ach, to... – Sylwia machnęła niechlujnie rękami. – To wnucząt. Wszędzie rozsiewają te swoje zabawki. Małe diabełki... Chodźmy dalej.
Po okrążeniu domu stanęły przed studnią na podwórzu. Małgorzata zajrzała niepewnie w głąb betonowych kręgów i jakieś dziesięć, może dwanaście metrów niżej dojrzała mieniącą się powierzchnię krystalicznie czystej wody.
− Studnia jest głębinowa. Ciągnie się bardzo, bardzo głęboko, więc lepiej jest tam nie wpaść – przestrzegła i chwyciła nagle Małgorzatę za ramiona, udając, że wpycha ją do środka.
Dziewczyna podskoczyła z przerażenia, a wiedźma roześmiała się serdecznie.
− Pani tak nie żartuje, bo ja nie umiem pływać.
− A gdzie tam miejsce na pływanie? Jakby pani wpadła, to jak kamień w wodę, na samo dno. – Wyszczerzyła żółte, nierówne zęby. – No, ale wracajmy do środka – zaproponowała, przypomniawszy sobie, że w piwnicy zostawiła wywar na ogniu.
Kiedy wchodziły ponownie przez sień, między nogami przemknął im wielki czarny kocur, miaucząc pretensjonalnie.
− Och, jaki śliczny – zapiszczała Małgorzata.
Zwierzę spojrzało na nią z pogardą, a gdy tylko kucnęła, aby je pogłaskać, zjeżyło sierść na grzbiecie i obnażyło potężne kły, sycząc przeciągle.
Dziewczyna wyprostowała się błyskawicznie z okrągłymi ze strachu oczami.
− Proszę się nie przejmować, to stary kocur i jest trochę gburowaty. – Sylwia już szła do kuchni, aby napełnić miskę kocią karmą. – Chodź, Styks. Kici, kici, kici...
Kot natychmiast zrobił w tył zwrot i podreptał za swoją panią.
Po chwili w wejściu do kuchni pojawiła się również Małgorzata. Przyjrzała się dokładnie wypłowiałym płytkom z roślinnym wzorem, okalającym całe pomieszczenie, i aż otworzyła usta ze zdumienia, kiedy jej wzrok padł na starą kuchnię kaflową z żeliwnymi fajerkami.
− O matko! A co to jest?
Sylwia, nie przerywając grzebania łyżką w puszce kociej karmy, rzuciła okiem przez ramię.
− Kuchnia – odparła beznamiętnie.
− Ale, to jest... elektryczne? – zapytała, oglądając fajerki. – To są grzałki?
Wiedźma pokręciła głową z niedowierzaniem, ale uśmiechnęła się tylko pod nosem.
− To kuchnia kaflowa, na opał – wyjaśniła. – Wewnątrz pali się węglem albo drewnem i fajerki się nagrzewają, jak grzałki.
− O, rany! – zachwyciła się Małgorzata. – Taki kominek w kuchni.
Sylwia schowała napoczętą puszkę do obdrapanej, buczącej lodówki i wskazała na stalowy zlew, tłumacząc dziewczynie coś o nowych rurach, ale Małgorzata oglądała w tym czasie doniczki z ziołami, stojące na parapecie.
„A żebyś tak zdechła” – pomyślała wiedźma, kiedy skończyła swój wywód, a blond dziewczę nie raczyło nawet spojrzeć w kierunku nowych szarych rur z tworzywa sztucznego. – „Może z niej też uwarzyć jakiś eliksir?” – przeszło jej nagle przez myśl.
− Gdzie znajdę łazienkę? – zapytała niespodziewanie Małgorzata.
− Drzwi obok sieni. – Sylwia widziała już oczami wyobraźni, jak rozcina nożem płaski, jędrny brzuch dziewczyny, aby dobrać się do pachnących zdrowiem wnętrzności. Blond włosów starczyłoby jej na kilka lat... – Proszę uważać, bo spłuczka się przycina.
Kiedy usłyszała charakterystyczny trzask zamykanych drzwi, prędko udała się do piwnicy. Zbiegła schodami i ledwo dotknęła stopą posadzki, zaklęła siarczyście. Cała podłoga zalana była parującą, wciąż, miksturą oszałamiającą. Wyrysowane kredą mistyczne symbole rozmyły się w bezkształtną kolorową plamę.
Sylwia zacisnęła pięści i błyskawicznie odwróciła się w stronę skrępowanych dzieci.
− Wy zasrane gówniaki! – Porwała spod ściany magiczną miotłę i zatraciła się w szalonym gniewie, okładając małe główki grubym kijem. Opamiętała się tylko dlatego, że smarkacze zupełnie nie reagowały na zadawane razy.
Pochwyciła za szyję Adasia i przysunęła bliżej światła świec. Chłopiec był zupełnie otumaniony oparami mikstury. Tak samo wyglądała jego siostra, która kiwała się na boki, jakby pogrążona w letargu.
− Macie cholerne szczęście – syknęła wiedźma i rozluźniła uścisk, pozwalając bezwładnemu ciałku Adasia osunąć się na posadzkę.
Wzięła kilka głębszych oddechów i zakręciła wciąż płonący palnik. Dzieciaki już nie będą sprawiać jej problemów. Co innego tamta głupiutka blondyneczka. Co powinna z nią zrobić? Zaprosić ją do piwnicy i wypatroszyć czy nakręcić na kupno tej rudery? A może zabić i zakopać? Dylemat godny Bułhakowa...
Nad głową kobiety rozbrzmiał dźwięk wody spuszczanej w toalecie.
− Co za przeklęty dzień – mruknęła Sylwia i wspięła się na schody.
Wyszła z piwnicy kaszląc teatralnie i przeganiając ręką sprzed twarzy rzekomą truciznę na robactwo. Spojrzała na zdumioną Małgorzatę siedzącą na wersalce i pokręciła głową z ubolewaniem.
− Niestety, ale dzisiaj nie da rady tam zejść. – Zakluczyła drzwi i usiadła w fotelu, naprzeciwko dziewczyny. – To jak się pani podoba dom? – Upiła łyk wody ze szklanki.
− Tak jak pani mówiła, dużo rzeczy wymaga remontu...
− Zawsze coś się znajdzie do zrobienia, jak to na wsi. – Wiedźma wzruszyła ramionami. – Jeśli nie boi się pani pracy...
− Nie boję się, ale nie wiem, czy znajdę czas na remont przy trójce dzieci – wyjaśniła Małgorzata.
− Trójce? – Sylwii oczy wyszły z orbit. Nie wyobrażała sobie, jak można hodować jednego bachora... A co dopiero trzy? – Ma pani aż trójkę dzieci? – zapytała obcesowo.
− Dwie dziewczynki i chłopca. – Blondynka uśmiechnęła się, a widząc krzywą minę gospodyni, odchrząknęła niezręcznie. – Być może to nietaktowne, ale wydaje mi się, że pani nie przepada za dziećmi... – Spojrzała prosto w oczy swojej rozmówczyni.
Wiedźma natychmiast zdała sobie sprawę, że zupełnie niepotrzebnie wyłożyła karty na stół. Pozostawało jej robić dobrą minę do złej gry.
− Wie pani... Nikt nie lubi dzieci – powiedziała z rozbrajającą szczerością.
− Przecież ma pani wnuki – zdziwiła się Małgorzata.
− No mam, ale na szczęście przyjeżdżają tylko kilka razy do roku. Szczerze mówiąc, są gorsze od zastępów piekielnych. – Sylwia pochyliła się, jakby zdradzała blondynce jakąś tajemnicę. – Moja córka nie wie, ale nie znoszę tych bachorów – wyznała.
− Rozumiem... – Dziewczyna poprawiła się niezręcznie na wersalce – Ile pani chce za dom? – zapytała, zmieniając temat.
Wiedźma zrobiła głupią minę. Prawdę powiedziawszy, to nie zdążyła jeszcze zorientować się w cenach okolicznych nieruchomości. Ogłoszenie wystawiła dwa dni temu. Nie spodziewała się, że tak szybko ktoś się pojawi z ofertą kupna. Opadła na oparcie fotela i zaczęła gorączkowo kalkulować ile powinna rzucić, aby nie zniechęcić blondynki, ale też wyjść na swoje.
− To może ja pierwsza złożę ofertę? – zapytała Małgorzata, widząc nietęgą minę gospodyni.
Dziewczyna wyjęła z kieszeni jakąś wizytówkę i położył ją na stoliku przed wiedźmą. Ta wzięła ją do ręki i przyjrzała się dokładnie nadrukowi. Na bileciku widniało czarne logo mechanicznego lwa, pod którym tłustymi literami napisano: „Pewna Przyszłość Ludzkości”.
Sylwia, zupełnie zdezorientowana, spojrzała ogłupiała na poważną twarz blondynki. Jeszcze raz, wolniej, przeczytała wizytówkę, jednak żadne olśnienie nie przyszło.
− Co to jest? – zapytała w końcu.
− Wizytówka organizacji, do której należę – wyjaśniła gładko dziewczyna.
Wiedźma położyła mały kartonowy prostokącik z powrotem na blacie stolika. Co to miało wspólnego ze sprzedażą domu?
− Przecież mówiła pani, że jest stomatologiem...
− Widzę, że nie słyszała pani o naszej działalności – przerwała jej blondynka z pobłażliwym uśmiechem. – Nasza organizacja zajmuje się działaniami mającymi na celu poprawę bezpieczeństwa i jakości życia każdego człowieka. W dużej mierze stawiamy na technologię, która, jak wierzymy, jest w stanie rozwiązać większość problemów. Sęk w tym, że wciąż żyją ludzie, którzy nie wierzą w postęp; trzymają się tradycji, przesądów, zabobonów, rytuałów, magii... Stanowią zagrożenie dla przyszłości. Najnowsze badania jednoznacznie pokazują, że świat jest stworzony z atomową precyzją i tylko precyzyjna jego obsługa gwarantuje pokój i harmonię. Człowiek jest zawodny, więc musimy złożyć nasz los w ręce technologii. Nie możemy polegać na starym ładzie – zakończyła dobitnie.
− Rozumiem... – Sylwia miała mętlik w głowie – Ale co to ma wspólnego ze sprzedażą mojego domu? – zapytała poirytowana.
− Nic. Pod pretekstem kupna chciałam dotrzeć do PANI. – Blondynka przewierciła wiedźmę wzrokiem.
− Wciąż nie rozumiem... – Kobieta zmrużyła groźnie oczy. Zaczynała się obawiać, że grozi jej niebezpieczeństwo.
− Myślę, że doskonale pani rozumie. – Małgorzata uśmiechnęła się bezczelnie. – Należy pani do starego ładu – wyjaśniła. – Ile ma pani lat? Dwieście? Trzysta? – zapytała niedbale.
Wiedźma roześmiała się nerwowo. Spojrzała na Małgorzatę, jakby opowiedziała wyśmienity dowcip, ale dziewczyna, niewzruszona, wciąż wpatrywała się poważnie w zapoconą twarz gospodyni.
− Pani chyba nie mówi poważnie? – zapytała.
Drobna dłoń blondynki ponownie powędrowała do kieszeni. Po chwili w powietrzu błysnęło srebro i delikatny splot łańcuszka wylądował na kolanach Sylwii.
Ta poderwała się jak oparzona, strząsając biżuterię na podłogę. Zaklęła soczyście i wściekłym wzrokiem spiorunowała Małgorzatę.
− Czego ode mnie chcesz? – zapytała gardłowym, przepełnionym nienawiścią głosem.
− Nasza organizacja nie może sobie pozwolić na działania kogoś takiego, jak pani. Zostałam tutaj wysłana, aby złożyć propozycję nie do odrzucenia – wyjaśniła dziewczyna moszcząc się wygodniej na wersalce. – Oferujemy pani godną i dostatnią starość z dala od zgiełku miasta i wścibskich oczu ludzi. W zamian zaś oczekujemy, że porzuci pani praktyki magiczne i jak zwykły człowiek dokona swojego żywota.
Słowa wypowiedziane przez drobną blondynkę w kwiecistej sukience podziałały na Sylwię jak płachta na byka. Spięła się w sobie i przygotowała do skoku, aby gołymi rękami rozszarpać bezczelną śmiertelniczkę. Małgorzata w lot pojęła, co się święci, i wydobyła spomiędzy piersi srebrny medalik z Matką Boską. To natychmiast ostudziło zapał wiedźmy. Stała skonfundowana zastanawiając się, co powinna zrobić.
− Potrzebuję czasu, aby rozważyć waszą ofertę – powiedziała w końcu. – To nie jest łatwa decyzja.
− Rozumiem. Dodam może tylko, że alternatywą jest dla pani stos. – Małgorzata dopiła swoją wodę i wstała. – Daję pani dwadzieścia cztery godziny na podjęcie decyzji – oświadczyła i skierowała się do wyjścia.
Kiedy trzasnęły drzwi wejściowe, Sylwia dopadła do okna, aby upewnić się, że przeklęty żółty skuter zniknie z pola widzenia.
„Co za bezczelność...” – myślała. – „Za kogo ona się uważa? Za inkwizycję?”
Kiedy warkot dwusuwowego silnika ucichł w oddali, wiedźma opadła na fotel. Spojrzała z obrzydzeniem na leżący na podłodze łańcuszek i splunęła na niego z pogardą. Za dwadzieścia cztery godziny już jej tutaj nie będzie. Sporządzi eliksir młodości i tak jak zawsze zmieni tożsamość, aby osiąść w zupełnie innym rejonie kraju. A może tym razem rozsądniej będzie wyjechać za granicę?
Wstała z fotela i zebrała naczynia ze stolika. Ledwo poczyniła dwa kroki, kiedy pękaty dzbanek rozprysł się w drobny mak, ochlapując wszystko dookoła miętowym napojem. Sylwia ze zdumieniem przyjrzała się trzymanej przez siebie ocalałej rączce, a następnie jej wzrok powędrował dalej, na ścianę, gdzie pojawił się okrągły otwór. Spojrzała na pękniętą szybę okienną i rzuciła się na podłogę. Ułamek sekundy potem cały dom zaroił się od dziesiątek srebrnych kul, tnących powietrze i wszystko inne, co stanęło na ich drodze. Zabójcze dla wiedźmy pociski roztrzaskiwały szkło, dziurawiły meble, niszczyły cenne pozycje na półkach biblioteczki, a mniejsze przedmioty obracały wniwecz. Wszędzie w powietrzu fruwały odłamki drewna, szkła i plastiku.
Sylwia, niczym wytrawny żołnierz, poczołgała się w stronę kuchni, aby dotrzeć do szafki z eliksirami, nim Pewna Przyszłość Ludzkości dotrze do niej. Ledwo zdążyła przepełznąć za piec kaflowy, strzelanina ucichła. Mam mało czasu – pomyślała i zerwała się na równe nogi, aby przejrzeć zapas magicznych napojów. Szafce też porządnie się oberwało − skrzydło drzwiczek zwisało smętnie na jednym tylko zawiasie. Wewnątrz było jeszcze gorzej. Szklane fiolki i butelki stały poroztrzaskiwane w kałuży magicznych specyfików. Tylko kilka zdołało przetrwać niespodziewany ostrzał. Wiedźma sięgnęła po bladoróżowy eliksir z wyblakłą już etykietą. Odkręciła flaszkę i wypiła gorzką zawartość na raz. Natychmiast poczuła ogień płonący w trzewiach, zupełnie jakby wychyliła setkę spitytusu. Jej źrenice powiększyły się, zajmując teraz niemal całą powierzchnię tęczówki, a wszystkie zmysły wyostrzyły się, jak u dzikiego zwierzęcia. Paznokcie zaczęły rosnąć i grubieć, zamieniając się w masywne szpony, a zęby przybrały postać ostrych, dwurzędowych siekaczy, gotowych rozszarpać każdego, kto się nawinie. Postać Sylwii przygarbiła się nieco, ale jednocześnie urosła o kilka cali. Powiększone serce przyspieszyło, aby odżywić nabrzmiałe teraz mięśnie. Z kobiety u schyłku młodości przeobraziła się w napompowaną adrenaliną kreaturę, gotową zagryźć i rozszarpać każdego, kto będzie stanowił dla niej zagrożenie.
Z salonu dobiegł trzask wyłamywanych drzwi. Wiedźma porwała z blatu długi nóż i wypadła z kuchni. Przez wyważone drzwi posypały się do środka granaty błyskowe i zapalające. Sylwia ze zdumieniem patrzyła na wirujące na podłodze niepozorne cylindry. Nie wiedziała do czego służą, ale domyślała się, że niosą zgubę. Machnięciem szponiastej ręki wysłała wszystkie z powrotem na podwórze. Nim zdążyły eksplodować, przez wybite okna wdzierali się już do środka uzbrojeni komandosi. Zielono-czarne stroje przebijały się przez pozbawione szyb ramy okienne i szprosy. Nim jednak pierwszy ze śmiałków zdążył dotknąć podeszwą podłogi w salonie, Sylwia już zdążyła pochwycić go w swoje szpony i zatopić zęby w tętniącym wysiłkiem ciele, zalewając się słodką krwią młodego, silnego mężczyzny. Długie ostrze noża powędrowało przez wojskowy materiał ubrania, prosto w żołądek, rozpruwając go, jak płócienny worek. Kiedy mężczyzna osunął się bezwładnie na zasypany szkłem parkiet, wiedźma obrabiała już kolejnego nieszczęśnika. Wojskowy wydarł się wniebogłosy, kiedy ostre jak brzytwa zęby zatopiły się w jego szyi. Zaciśnięte na broni palce ściągnęły spust, posyłając serię srebrnych kul w sufit. Szarpanina nie trwała długo. Charkot, wydobywający się z ust konającego zagłuszył chrzęst kroków za plecami wiedźmy. Potężny pocisk karabinowy, kalibru 5,56 NATO, przeszył czaszkę krwiożerczej kreatury i dokończył jej dzieła, zagłębiając się w mostku najemnika. Oboje osunęli się na podłogę.
Salon zaczął wypełniać się kolejnymi zbrojnymi, wśród których pojawiła się również Małgorzata, powiewając sukienką w kwiaty. Rozejrzała się krytycznie po rozwałce i zdemolowanym wnętrzu, po czym nakazała jednemu z wojskowych wyłamać drzwi prowadzące do piwnicy. Zamek ustąpił pod naporem ciężkiego wojskowego buta. Z ciemnej otchłani buchnął słodkawy zapach, jakiegoś naparu. Kiedy razem z eskortą zeszła na dół skrzypiącymi schodami, niemal natychmiast znalazła skulone w kącie dzieci. Przykucnęła i przyjrzała się w świetle latarek umazanym krwią, otępiałym twarzyczkom.
− To oni? – zapytał najbliżej stojący żołdak.
− Tak. – Małgorzata wstała i wyszła z piwnicy.
Przeszła przez zniszczony salon i wyszła na otoczone kordonem zbrojnych podwórze.
− Pani Małgorzato. – Jeden z wojskowych podszedł z telefonem komórkowym w ręku. – Dzwoni pan Jan.
Blondynka złapała za słuchawkę i odeszła kawałek na bok.
− Wiedźma zlikwidowana – oznajmiła. – Dzieci żyją, ale wygląda na to, że się spóźniliśmy. Coś już im podała, nie ma z nimi kontaktu. Tak – przytaknęła i przez dłuższą chwilę słuchała w milczeniu. – Rozumiem – odparła w końcu i zerwała połączenie.
Oddała telefon komandosowi i zwróciła się do dowódcy:
− Teren zabezpieczony?
− Tak jest – oznajmił wojskowy. – Co robimy z dziećmi?
− Nie możemy dopuścić, aby komuś wypaplały o starym ładzie. – Małgorzata wyjęła z kieszeni paczkę papierosów. Zapaliła jednego i zaciągnęła się głęboko. – Zlikwidować.
Najemnik kiwnął głową i ruszył przez wyłamane drzwi do domu.
Blondynka stała, paląc papierosa i wpatrywała się nieodgadnionym wzrokiem w porzucone w krzakach dziecięce rowerki. Kilka chwil później z piwnicy dobiegły dwa przytłumione strzały.
− Wszystko w porządku? – zapytał najemnik, który przekazał jej telefon.
− Tak – odparła, dusząc nogą niedopałek. – W jednym miała rację. – Uśmiechnęła się. – Nikt nie lubi dzieci.