Dziennik Obłędu - Rozdział 1

Warszawa, 22 sierpnia 2019


Sierpień w tym roku był raczej ciepły. Seryjne upały przeplatały się z ochłodzeniami przynoszącymi deszcze i niekiedy burze. Temperatura za dnia wahała się między dwadzieścia trzy a trzydzieści stopni, jednak nocą spadała nawet do czternastu, przygotowując mieszkańców mojego pięknego miasta na niechybne nadejście jesieni. Nie miałem powodów do narzekania. Chłodniejsze noce usprawiedliwiały noszoną przeze mnie kurtkę, która pomagała ukryć mój arsenał. W kaburze, pod pachą, obijał mi się o żebra pistolet, podczas gdy o kręgosłup obcierała mnie pałka teleskopowa, przytwierdzona do paska. Tylko kajdanki wygodnie spoczywały w wewnętrznej kieszeni kurtki.

Mieszkałem wtedy przy skrzyżowaniu ulic Antoniego Edwarda Odyńca z Jana Czeczota. Kamienica nie była nowa, chyba przedwojenna. Zauważyłem, że o tyle, o ile pozostałe dzielnice miasta sukcesywnie usuwają ślady po II wojnie, Mokotów jakby zatrzymał się w czasie. Niemal na każdym kroku można napotkać głazy i tablice pamiątkowe i, co najważniejsze, naoczne świadectwa historii miasta, jak ogrodzenia posiekane szrapnelami, przedwojenne kamienice i wolnostojące budynki z ostrzelaną elewacją, jak ten uparcie tkwiący na rogu ulic Adama Naruszewicza z Tyniecką. Często go mijam, kiedy idę przez Królikarnię na Dolny Mokotów.

Dzisiaj byłem jednak znużony po całym dniu pracy, więc postanowiłem przejść się tylko Woronicza aż do torów kolejowych. Mówiąc szczerze nie liczyłem na żadne „atrakcje”. Był czwartek, sezon urlopowy... Panował spokój. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Kiedy idąc Krasickiego przecinałem ulicę Lenartowicza, moich uszu dobiegł kobiecy krzyk, a niedługo potem podniesiony męski głos. Odruchowo skręciłem w tamtym kierunku i przyspieszyłem kroku. Nasłuchiwałem w napięciu i bardzo szybko sytuacja stała się dla mnie jasna. Kiedy w końcu zobaczyłem na rogu mężczyznę, który szarpie wyrywającą się młodą kobietę, sięgnąłem pod kurtkę po Bertę, jak nazywałem swój pistolet. Facet był ode mnie wyższy o głowę i zdecydowanie cięższy. Zachowywał się, jakby wpadł w szał, więc bez namysłu wycelowałem w niego lufę. Zazwyczaj nie reaguję tak śmiało i najpierw staram się załatwić sprawy polubownie, jednak koleś już się zagalopował, a moim jedynym atutem był element zaskoczenia. Dwa razy pociągnąłem za spust. Kiedy śruty utkwiły w jego plecach, puścił dziewczynę. Wyprężył się wyjąc z bólu i obrócił niezgrabnie w moim kierunku. Już miałem schować pistolet, kiedy ruszył na mnie z furią, niczym rozwścieczony byk. Władowałem mu kolejne trzy strzały w klatę i dopiero wtedy nogi ugięły się pod nim i upadł na asfalt. Tarzał się po ziemi, jęcząc z bólu i trzymając za krwawiącą pierś. Ponownie zacząłem szukać ręką kabury, aby schować lżejszą już w tym momencie Bertę, kiedy dziewczyna wydała z siebie dziki skowyt. Rzuciła się na mnie, wyzywając mnie od najgorszych określeń męskiego przyrodzenia. Zaczęła do tego kopać i drapać, niczym rozjuszona lwica, walcząca o życie swoich młodych. Byłem zupełnie zdezorientowany. Próbowałem się czegoś dowiedzieć, ale laska najwyraźniej najadła się szaleju. Starałem się bronić najdelikatniej, jak potrafiłem, jednak po parunastu bolesnych kopniakach w piszczele i kilku głębokich zadrapaniach, zacząłem być coraz mniej subtelny. O co tutaj, kurwa, chodziło? Zapytałbym faceta, ale wciąż tarzał się po ziemi jęcząc, jak zarzynana świnia. Musiałem to ukrócić. Złapałem laskę za ręce, aby choć trochę się uspokoiła. Szarpała się przez jakiś czas bez skutku, aż w końcu zasadziła mi takiego kopniaka kolanem w krocze, że w oczach mi pociemniało. Puściłem ją i zgiąłem się w pół, jedną ręką trzymając się za podbrzusze, a drugą chroniąc głowę. Po chwili zdałem sobie sprawę, że już nie jestem atakowany. Usłyszałem za to zagadkowy stukot obcasów na asfalcie. Kiedy z trudem podniosłem wzrok, zobaczyłem jak ta tępa dzida podnosi z chodnika kawałek cegły i z obłędem w oku zawraca do mnie. Gdyby nie rozsadzający podbrzusze ból, po prostu bym uciekł, jednak kopniak był celny i ledwo mogłem ruszać nogami. Nie miałem wyboru. Uniosłem lufę pistoletu i wycelowałem w jej, wyzierające spod krótkiej sukienki, gołe nogi (długie jak cholera). Miałem jeszcze trzy pociski, więc postrzeliłem ją dwa razy. Zwolniła, jednak chęć mordu w jej oczach nawet nie przygasła. Wyprostowałem się i strzeliłem tuż nad kolano. Dziewczyna zachwiała się na wysokich szpilkach i runęła tuż przede mną, wypuszczając cegłę na chodnik. Stałem tam jeszcze chwilę, dochodząc do siebie w akompaniamencie płaczu, zawodzenia i nieustannych przekleństw, które wylewały się z prześlicznej buzi czołgającej się teraz do zakrwawionego faceta laski. Wtedy dopiero dotarło do mnie, że są chyba parą. Najwyraźniej trafiłem na ich sprzeczkę, którą źle zinterpretowałem.

Pieprzona patologia – pomyślałem i stawiając niewielkie kroczki, niczym uczący się chodzić jelonek, poczłapałem w stronę Alei Niepodległości. Wiedziałem, że wcześniej czy później pojawi się tam policja, wezwana przez któregoś z okolicznych mieszkańców, więc musiałem oddalić się jak najszybciej. Moje plany właśnie się zmieniły. Uznałem, że przetnę Woronicza i zniknę gdzieś między blokami, dopóki nie rozchodzę obrażeń, i zastanowię się, co robić dalej.

Minąłem metro i przeszedłem podziemiami na drugą stronę Woronicza. Nawet o tej porze w myjni naprzeciwko ktoś pucował samochód. Ludzie są pieprzonymi materialistami... Minąłem ogródki działkowe i gdy tylko nadarzyła się okazja, zniknąłem wśród wysokich bloków osiedlowych. Tępy ból powoli ustępował i mogłem już normalnie oddychać. Ogarnęła mnie fala gorąca, jednak wolałem nie zdejmować kurtki. Skręciłem w ulicę Lutocińską i przysiadłem pod jednym z garaży. Laska nieźle mi zasunęła... Siedziałem tak parę minut, aby odpocząć, jednak ból ponownie zaczął wracać. Powoli wstałem i powlokłem się w stronę Domaniewskiej. Z perspektywy czasu wyglądało na to, że chyba dobrze zrobiłem, bo ledwo stanąłem na nogi, w oddali rozległy się policyjne syreny. Poza tym im więcej chodziłem, tym sprawniej mi to szło i coraz mniej przypominałem kuśtykającego Quasimodo.

Minąłem szkołę i krótką uliczką przedostałem się do Domaniewskiej. Ogarnął mnie klimatyczny żółty blask latarni oraz chłodniejsze powietrze. Wciąż niepewnym krokiem ruszyłem w stronę Wołoskiej. Ból już prawie przeszedł ustępując rosnącej potrzebie opróżnienia pęcherza. Minąłem ciąg handlowo-usługowy i zagłębiłem się w gęste zarośla po prawej stronie. Było ciemno, więc niewiele widziałem, ale gdzieś na granicy paniki ogarnęło mnie bardzo silne odczucie, że... Zresztą nie ważne. Oszczędzę ci tego.

Moje plany uległy ponownej zmianie i jakiś kwadrans później wracałem w stronę Alei Niepodległości, i wtedy to zobaczyłem.

Mogłem obrać każdą z możliwych tras, przemierzyć dowolną ulicę w tym cholernym mieście, ale nie... Musiałem oczywiście przejść tamtędy i to jeszcze dokładnie w tamtym momencie.

Może Adam miał rację i coś takiego jak przypadek nie istnieje?

Co by się zmieniło w twojej percepcji, gdyby okazało się, że pewne rzeczy, które cię spotkały, były z góry zaplanowane?

No, ale nie czas na życiowe rozkminy. Jedziemy dalej z historią.

Opuszczałem właśnie przytulne światła latarni, kiedy moją uwagę przykuło coś na ścianie budynku, tuż przy furtce prowadzącej na podwórze. Nie bardzo wiedziałem, na co patrzę, ale widok ten zupełnie mnie zaskoczył. Na gładkiej powierzchni elewacji widniał dziwnie wykonany rysunek. Wydawało mi się, że wibruje jakąś... energią. Przedstawiał jakby dziurkę od klucza, ale przeciętą poniżej owalnego otworu dwiema horyzontalnymi kreskami oraz trzecią wygiętą w łuk, przy dolnej krawędzi. Być może nie zwróciłbym na ów bohomaz najmniejszej uwagi, gdyby nie jarzył się w ciemności, upiornie zielonym światłem. Nie wiem, ile czasu stałem oniemiały, wlepiając wzrok w to niepokojące grafitti, nim w końcu, bardziej machinalnie niż świadomie, podszedłem do niego. Przesunąłem palcami po fosforyzującej farbie, jednak nie brudziła. Doszedłem zatem do wniosku, że to nic świeżego. Zaintrygowany wyjąłem z kieszeni telefon, aby zrobić temu zdjęcie, jednak nim zdążyłem go odblokować, niemal dostałem ataku serca, słysząc tuż za moimi plecami głos:

− Pan też to widzi?

Obróciłem się wystraszony. Sięgnąłem odruchowo pod kurtkę, jednak człowiek, którego zobaczyłem wydał mi się niegroźny. W poblasku żółtych latarni stał przede mną siedemdziesięcioletni na oko facet z krótko przystrzyżoną siwą brodą, jak u wilka morskiego. Wpatrywał się we mnie zdumionym spojrzeniem, zza grubych szkieł okularów.

− Ależ mnie pan wystraszył. – Wypuściłem ze świstem powietrze z płuc, czując, jak serce wyrywa mi się z piersi.

− Pan to widzi? – Mężczyzna ponowił swoje pytanie, przyglądając mi się zagadkowo.

− A jak miałbym tego nie zauważyć? Jarzy się jak choinka na święta – odparłem rozbawiony. Jego milczenie skłoniło mnie jednak do spojrzenia na gościa z perspektywy młodszego pokolenia. – To jakaś farba fluorescencyjna – wyjaśniłem staruszkowi, gdyż mógł nie ogarniać takich wynalazków.

− To nie jest farba – wyjaśnił mi po chwili i utkwił we mnie to swoje dziwne spojrzenie. – Kim pan jest? – zapytał znienacka.

− A pan? – zripostowałem opryskliwie.

Co to obchodzi dziada?

− Mam na imię Adam. – Koleś wyciągnął do mnie dłoń.

Wahałem się przez chwilę, ale co mi mógł zaszkodzić jakiś dziadzia?

− Robert. – Podałem mu rękę i potrząsnąłem uprzejmie. Jak na staruszka, miał żelazny uścisk. W ogóle zwróciłem uwagę, że pomimo wieku był świetnie zbudowany.

− Miło mi – powiedział uprzejmie. – A więc, Robercie, opowiesz mi kiedy dostrzegłeś ten symbol? – zapytał nie odrywając ode mnie wzroku.

− Nooo... – zacząłem zbity z tropu, gdyż pytanie wydało mi się wyjątkowo idiotyczne. – Przechodziłem chodnikiem i nagle to dostrzegłem. – Wskazałem niepewnie na wciąż jarzącą się dziurkę od klucza. – Wali po gałach. Szczególnie o tej porze.

− A czy widziałeś jeszcze gdzieś takie symbole? Mogły wyglądać trochę inaczej, ale też się świeciły. – Ton głosu dziadka wzbudził mój niepokój.

− Nie – stwierdziłem krótko. – Nieczęsto wałęsam się nocą po Warszawie – skłamałem.

− A za dnia? – Dziadzia potarł swój zarost, najwyraźniej zaintrygowany moją osobą.

Pomyślałem wtedy, że albo trafiłem na jakiegoś zdziwaczałego starucha, albo na zboka. To smutne, że kiedy spotykamy ludzi, którzy odstają zachowaniem od reszty, to takie są nasze pierwsze skojarzenia. Świr albo zwyrol.

− Za dnia nie świecą, więc nie wiem – odparłem poirytowany. – Chodzi panu o coś konkretnego, że mnie pan tak magluje?

− Przepraszam, ale to bardzo ważne – wyjaśnił prędko.

− Dla mnie czy dla pana? – Zdecydowanie irytowała mnie ta rozmowa.

− Dla nas – odparł, wpatrując mi się głęboko w oczy. – Widzisz, Robercie, nie każdy jest w stanie zobaczyć te symbole.

− Za dnia pewnie tak, ale w nocy świecą jak cholera. – Przestałem zważać na słownictwo.

− Za dnia również się jarzą – zapewnił.

− Niby jak? W pełnym słońcu?

− Więc nie widziałeś takich symboli nigdzie indziej? – Dziadek zignorował moje pytanie.

− Nie, nie widziałem. – Westchnąłem zniecierpliwiony. – Wie pan, w zasadzie to muszę już iść, więc dobrej nocy i...

− Jakbyś jeszcze gdzieś dostrzegł coś podobnego, zadzwoń. – Facet sięgnął do kieszeni, wręczył mi wizytówkę i bez słowa poszedł w swoją stronę.

Schowałem mały kartonik i również się oddaliłem. Przeciąłem Aleję Niepodległości i doszedłem do Puławskiej. Dziwne to było spotkanie. Wciąż odwracałem się nerwowo, aby sprawdzić, czy ten dziwak nie idzie za mną, ale wyglądało na to, że odczepił się na dobre. Wróciłem Puławską do Parku Dreszera i do wynajmowanego lokum (mieszkaniem nie sposób było nazwać tej nory). Rozbroiłem się, zjadłem jakieś kanapki i poszedłem spać. Było po drugiej w nocy, a jutro czekał mnie kolejny nużący dzień w robocie. Niech żyje samodzielność.

Comments
* The email will not be published on the website.