Dziennik obłędu - Wstęp

Drogi czytelniku, pomimo że w niniejszej książce występują autentyczne miejsca i niektóre wydarzenia, fabuła jest fikcją literacką. Wiodące postaci są wymyślone przez autora i wplecione w otaczającą nas rzeczywistość. To nie wydarzyło się naprawdę!


Czy mieliście kiedyś sen tak realny, że wydawał Wam się jawą? Pewnie nie raz... A czy zdarzyło się Wam, że jakieś wydarzenie w waszym życiu było tak przerażające, iż uznaliście je po prostu za koszmar, który zniknie jak tylko zadzwoni budzik? Może życie jest tylko snem? A noc jest po prostu bardzo długa...


Witaj. Nie wiem, kim jesteś. Mam nadzieję, że nie jednym z tych bananowych, bezstresowo wychowanych gówniarzy, którzy przy byle okazji fotografują swoje fałszywe, wytapetowane gęby w przerwie między lajkiem a postem. Mam nadzieję, że masz swój rozum i odbierasz otaczający cię świat własnymi zmysłami, a nie poprzez pryzmat internetu, mediów społecznościowych czy wszechogarniającej popkultury... 

To, co chcę opowiedzieć, nie mieści się w ramach znanej Ci rzeczywistości. Liczę, że masz otwarty umysł i nie odrzucisz z miejsca tego, co napiszę, tylko dlatego że wyda Ci się nieprawdopodobne bądź absurdalnie przerażające. Sam czasami zastanawiam się, czy to, czego doświadczyłem, co widziałem, jest prawdą. Może ogarnia mnie szaleństwo, choroba umysłowa, mrok... Nie wiem. Wiem jedynie, że muszę komuś przekazać to, z czym przyszło mi się zmierzyć. Jeżeli mnie dopadną, ktoś powinien znać prawdę i ostrzec innych. Zbyt wiele od tego zależy. Żywię nadzieję, że mi uwierzysz... 

Mam na imię Robert i mam dwadzieścia pięć lat. Jestem jedynakiem. W dzieciństwie nie byłem jak reszta dzieciaków. Matka mówiła, że jestem wojownikiem. Wdawałem się w niegroźne bójki, stając w obronie słabszych kolegów i koleżanek. Odkąd sięgam pamięcią, miałem niezachwiane poczucie sprawiedliwości, czego efektem było ciągłe szukanie kłopotów. Nie bałem się chłopców starszych bądź silniejszych ode mnie. Bez wahania rzucałem się w wir wydarzeń, które mnie nie dotyczyły, aby pomagać słabszym i karać łobuzów. Z czasem duma matki przerodziła się w gniew, a ja przestałem być „wojownikiem” i zacząłem być nazywany „buntownikiem”. Z pogromcy łobuzów sam zostałem łobuzem w oczach nauczycieli i innych rodziców. Matka zalewała się łzami słuchając od belfrów, że ma syna bandziora, a ojciec, korporacyjny szczur, wciąż próbował mi wytłumaczyć, że w społeczeństwie obowiązują pewne normy, których powinienem przestrzegać, i bicie innych dzieci wykracza poza te normy. Nikt nigdy nie pojmował dlaczego ciągle się tłukłem z innymi. Byłem piętnowany za ujmowanie się za bezbronnymi. Nigdy nie usłyszałem dobrego słowa za swoje dokonania. 

Coraz gorsze stopnie z zachowania uniemożliwiły mi w pewnym momencie dalszą naukę. Dostałem wilczy bilet. Rodzice rzecz jasna posłali mnie do innej szkoły, jednak tam również panowało „bezprawie”. Zmieniałem szkoły co pół roku, aż w końcu ojciec postawił mi ultimatum. Albo zapiszą mnie do psychiatry, abym mógł dokończyć swoją edukację, albo mam znaleźć sobie pracę i dokładać się do utrzymania domu. Uznałem, że nauka nie jest w moim życiu najważniejsza. To już zupełnie załamało moją matkę, a ojca doprowadziło do furii. Miałem wtedy siedemnaście lat i wiedziałem, że jeszcze przez rok nie mogą mnie wyrzucić z mieszkania. Znalazłem jednak pracę i zgodnie z ich żądaniem płaciłem im co miesiąc za „opiekę rodzinną”. 

W ciągu roku zrobiłem prawo jazdy i zacząłem szkolić się w ulicznych sztukach walki. Zafascynowany postacią Bruce’a Lee uczęszczałem wpierw na zajęcia Jeet Kune Do, jednak szybko doszedłem do wniosku, że to nie dla mnie. Potrzebowałem czegoś bardziej brutalnego. Zapisałem się na boks, jednak okazało się, że zmagania na ringu to zupełnie nie moja bajka. Liznąłem bardzo wielu stylów walki, aż w końcu odkryłem Krav Magę. To było dokładnie to, czego szukałem. 

Porzucenie przeze mnie ścieżki edukacji zniszczyło moje relacje z rodzicami, więc gdy tylko wkroczyłem w pełnoletność, wyprowadziłem się z domu i zamieszkałem w małym mieszkanku na Pradze. Bardzo szybko natrafiła się okazja do wypróbowania moich nowych umiejętności. W tej samej kamienicy, co ja, mieszkała pewna dziewczyna, starsza ode mnie o dwa lata. Była notorycznie zaczepiana przez miejscowych meneli, spędzających życie pod wejściem na klatkę schodową. Pewnego wieczoru, kiedy wracała do domu, ponownie przykuła uwagę wykolejeńców, jednak tym razem grupka pijaczków przeszła od słów do czynów. Zaczęli szarpać bezradną dziewczynę i niemal rwać z niej ubranie. Następnego dnia musiałem się wyprowadzić, gdyż już cała ulica rozprawiała o bójce. Ktoś nawet zgłosił sprawę na policję, jednak stróże prawa nie przejęli się piątką pobitych żuli. 

Moje kolejne mieszkanie znajdowało się na Woli. To tam przeszedłem prawdziwy chrzest bojowy, opiekując się pewną staruszką, którą notorycznie odwiedzał wnuczek, rabując przy tym, ile tylko zdołał. Kilka razy dostał ode mnie bęcki, więc któregoś razu zjawił się w towarzystwie kolegów. Wtedy ja czegoś się nauczyłem. Poległem pod gradem ciosów i dochodziłem do siebie przez kolejny tydzień. Prawie mnie zabili. Kiedy w końcu wylizałem się z ran, postanowiłem zgłosić sprawę policji. Rzecz jasna nie moje pobicie, tylko okradanie tej biednej starszej kobiety. Kiedy wyszedłem z komisariatu byłem wściekły. Sprawa rozgrywała się w rodzinie i nic im do tego. Zrozumiałem wtedy, że moje działanie jest konieczne. Skoro prawo umywało ręce od całej sprawy, musiałem ubrudzić swoje. Potrzebowałem jednak szerszego arsenału niż gołe pięści. Byłem skuteczny jedynie w walce kontaktowej, a życie pokazało, że i tak niewystarczająco. Długo myślałem, jak się dozbroić. Nie chciałem nikogo narażać na śmierć, a jedynie unieszkodliwić. Wszelka broń biała odpadała. Gaz pieprzowy byłby skuteczny, ale tylko na otwartej przestrzeni. Pistolety „Real Action Marker” nie budziły mojego zaufania, a hukowe mogły mi tylko zaszkodzić. Zdecydowałem się zatem na zakup pistoletu-wiatrówki, zasilanego kapsułą z dwutlenkiem węgla. Model, który wybrałem, posiadał obrotowy magazynek na dwanaście śrutów, jednak szybko przekonałem się, że to w zupełności wystarczy. 

Zręczne dłonie wnuczka już nigdy nie będą tak sprawne w wyciąganiu pieniędzy z portfela czy choćby zasuwaniu rozporka. 

Przenosiłem się z dzielnicy do dzielnicy, zostawiając po sobie mniejszy bądź większy porządek społeczny. Nasuwa ci się pewnie określenie „socjopata”, jednak wydaje mi się czasami, że jestem jedynym normalnym facetem w tym mieście. Tyle razy byłem świadkiem ludzkiej obojętności na cudzą krzywdę, że zacząłem się zastanawiać, czy nie jest ona regulowana jakąś ustawą... 

Pomimo moich działań nigdy nie miałem zatargów z prawem. Zupełnie jakbym otrzymał ciche przyzwolenie na robienie porządków w stolicy. Prawdopodobnie policja była bardziej zajęta prawdziwymi przestępstwami, niż „napominaniem” drani za krzywdzenie niewinnych. 

W końcu, przenosząc się z dzielnicy do dzielnicy, trafiłem na Mokotów. Jakaż to była odmiana... W architekturze głównie, bo bydlaków jest tam równie wielu, co gdzie indziej. To tam właśnie zaczęła się cała historia, o której pragnę opowiedzieć. 

Tak więc mieszkałem na górnym Mokotowie i śmiało mogę rzec, że byłem w szczytowej formie. Co wieczór wychodziłem w poszukiwaniu typów, którzy potrzebowali „nauczki”. Nosiłem ze sobą pałkę teleskopową, kajdanki jednorazowe i pistolet-wiatrówkę Berettę Px4 Storm, zasilaną dwutlenkiem węgla. Lubiłem ją za ruchomy zamek, magazynek na szesnaście śrutów oraz kompaktowe wymiary. Dodatkowo posiadała gwintowaną lufę, co znacznie zwiększało celność, a tym samym skuteczny zasięg. 

Wydarzenie, które wszystko zapoczątkowało, miało miejsce pod koniec sierpnia. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przyjdzie mi się zmierzyć nie ze społeczną patologią, ale ze złem w najczystszej postaci.

Comments
* The email will not be published on the website.