Warszawa, 16 września 2019
Kolejne dwa dni były dla mnie koszmarne. Kreatura z klatki schodowej prześladowała mnie wciąż, tyle że we śnie. Budziłem się w środku nocy zlany potem, z kołaczącym sercem i przeświadczeniem, że w mroku mieszkania coś się czai. Coś odrażająco nieludzkiego...
Przez kolejne dwie doby przespałem może sześć godzin. Dni w robocie były katorgą. Prawdę powiedziawszy byłem tak wykończony, że niewiele z nich pamiętam. Koledzy się irytowali, bo ciągle musieli poprawiać po mnie pomyłki, natomiast kierownik wziął mnie na rozmowę i zapytał, czy nie potrzebuję urlopu, aby się ogarnąć. Pomysł był kuszący, jednak myśl, że miałbym spędzić całe dnie w swoim mieszkaniu, szybko wybiła mi go z głowy. Wyjaśniłem, że mam problemy ze snem i pewnie niedługo miną, więc nie widzę powodu do niepokoju. Tak naprawdę jednak nocowałbym najchętniej w robocie.
Wiedziałem, co muszę zrobić, gdzie szukać pomocy, jednak z niewyjaśnionych przyczyn odwlekałem to na później. Może podświadomie chciałem sam się z tym uporać? Trudno jest mi stwierdzić. W poniedziałek jednak poddałem się. W nocy, na moich oczach, krzesło samo przesunęło się pod kandelabr, zwisający z sufitu. Odstawiłem je na miejsce, jednak kiedy obudziłem się rano, znowu stało na środku pokoju. Przewróciło się nagle, a kandelabr zatrząsł się pod niewidzialnym ciężarem. Zrozumiałem przesłanie i tak szybko, jak to tylko możliwe, wyniosłem się z tego przeklętego mieszkania.
Śniadanie zjadłem na mieście, a potem pojechałem do roboty. Bardzo chciałem podzielić się z kimś tym, co działo się w moim domu, jednak koledzy i koleżanki z pracy już od jakiegoś czasu patrzyli na mnie, jakbym był nienormalny. Wiedziałem, że gadają za moimi plecami, jednak niewiele sobie z tego robiłem. Musiałem stwarzać pozory, że w moim życiu układa się coraz lepiej, choć mój wygląd temu przeczył. Bałem się utraty pracy, bo w takim stanie psychicznym i fizycznym po prostu nie dałbym rady znaleźć nowej.
Musiałem wytrwać. Musiałem coś przedsięwziąć. Po wielu godzinach myślenia i kombinowania w końcu się poddałem i pogodziłem z nieuniknionym. Od razu po robocie poszedłem do Adama. Był jedyną znaną mi osobą, która mogła mnie wysłuchać bez uprzedzeń i która być może coś poradzi albo nawet pomoże mi w wykaraskaniu się z tego piekła.
Wchodziłem do mieszkaniu na Tenisowej już trzeci raz, jednak wrażenie robiło na mnie niezmiennie takie samo. Czułem się, jakbym wkraczał do innego świata. Adam posadził mnie ponownie w tym samym pokoju, a widząc, jaki jestem zmarnowany, zaproponował mi coś do jedzenia. Odmówiłem. Nie miałem apetytu. Chciałem jak najszybciej podzielić się z nim rewelacjami i usłyszeć, co mam z tym zrobić. Adam jednak wciąż proponował mi kawę, herbatę, zupę, melisę, a nawet drzemkę. Kiedy już odrzuciłem wszystkie propozycje, zniknął w kuchni, jak zawsze, a ja nie potrafiłem usiedzieć na tyłku. Chciałem mieć już za sobą tę rozmowę. Potrzebowałem remedium i to jak najszybciej.
Kiedy w końcu wrócił, usadowił się na swoim miejscu i niczym jakiś terapeuta poprosił, abym mu opowiedział, z czym przychodzę. Więc opowiedziałem. Wysłuchał mnie ponownie z najwyższą uwagą, choć parę razy próbował mi przerwać, aby coś wtrącić, jednak za każdym razem przepraszał i prosił, abym kontynuował. Kiedy skończyłem, spojrzałem na niego z nadzieją. Jego mina wyrażała głęboki niepokój.
To nie jest dobry znak – pomyślałem.
− Słyszałeś może o kimś takim jak Albrecht Dürer? – zapytał, po czym wstał i podszedł do jednej z biblioteczek. Szukał jakiegoś konkretnego tytułu na grzbietach książek.
− Nie wydaje mi się – odparłem. – A powinienem?
− Dürer był niemieckim artystą, żyjącym na przełomie XV i XVI wieku.
− Malarz? – zapytałem, nie wiedząc zbytnio do czego zmierza.
− Nie tylko. Pozostawił po sobie obrazy, ale również rysunki, drzeworyty i miedzioryty – wyjaśnił Adam, wyciągając z biblioteczki opasły tom i kładąc go na stole. Zaczął go wertować, a kiedy w końcu znalazł to, czego szukał, obrócił księgę tak, abym i ja mógł się przyjrzeć, co przedstawia wybrana przez niego strona. – W bodaj 1513 roku stworzył ten oto miedzioryt.
Spojrzałem na czarnobiały obrazek. Przedstawiał rycerza jadącego na koniu, z długą włócznią opartą o ramię. Obok konia biegł pies, natomiast za rycerzem widniały dwie inne postacie. Pierwsza z nich również siedziała na koniu. Wyglądała jak żywy trup z wężami oplatającymi jej głowę, niczym korona. Trzymała w ręku klepsydrę. Zaintrygowany spojrzałem na podpis pod obrazkiem. „Rycerz, Śmierć i Diabeł”. Więc to musiała być śmierć – pomyślałem i spojrzałem na drugą postać, czającą się za końskim zadem. Koszmar wrócił, spotęgowany. Z przerażenia wyprostowałem się jak struna i spiorunowałem Adama wzrokiem. Czy to był jakiś chory dowcip?
− Czy to właśnie widziałeś? – zapytał, przyglądając mi się uważnie.
Nie byłem w stanie nic odpowiedzieć, więc kiwnąłem tylko nerwowo głową.
− Co to jest? – zapytałem, odzyskawszy w końcu głos. Natychmiast jednak przypomniałem sobie o podpisie pod obrazkiem, więc przeczytałem go jeszcze raz. „Rycerz, Śmierć i Diabeł”. Pokój zaczął wirować, a ja poczułem, jak mięśnie mi wiotczeją i powoli osuwam się na oparcie wersalki. Szok był na tyle silny, że wycieńczony organizm postanowił się poddać. Kto wie, być może skończyłoby się to śpiączką albo zapaścią, gdyby nie Adam, który natychmiast znalazł się obok mnie. Położył mi dłoń na czole i zaczął coś niewyraźnie mruczeć. Przez pierwsze sekundy czułem, jak zapadam się w sobie coraz bardziej, a potem poczułem szarpnięcie, jakby wyrwano coś z mojego wnętrza, i natychmiast zaczęła wracać mi energia. Usiadłem wystraszony.
− Co się stało? – zapytałem drżącym głosem.
− Zaparzę melisę – odpowiedział wymijająco i wyszedł z pokoju.
Gdy pojawił się ponownie z parującym kubkiem, czułem się już znacznie lepiej. Przyjąłem napar z wdzięcznością i pewną dozą zniecierpliwienia. Chciałem w końcu zrozumieć, co się dzieje.
− Pamiętasz, jak byłeś u mnie ostatnim razem? – zapytał. – Powiedziałem ci wtedy, abyś zastanowił się nad tym, którą stronę chcesz obrać. Zły nie mógł pozwolić, abyś miał warunki do namysłu. Musiał zacząć swój blitzkrieg, żeby jak najszybciej zniszczyć twoją pewność siebie i zdusić wszelki opór w zarodku. Wyczerpany więzień nie ma sił do buntu i stara się jedynie dożyć kolejnego dnia.
− Więzień? – Nie bardzo rozumiałem to porównanie.
− Diabeł wślizgnął się w twoje życie niczym wąż. Jest jak pasożyt, który czerpie energię z twojego strachu i niemocy.
− Czy... – zacząłem niepewnie – to stworzenie, które widziałem, to faktycznie on? Czy to był sam diabeł? – Ponownie przeszył mnie dreszcz.
− Fakt, że przybrał tę właśnie postać, nie jest bez znaczenia i wbrew pozorom jest dla ciebie najlepszą wiadomością, jaką możesz w tej sytuacji usłyszeć. – Adam pokręcił z uśmiechem głową, jakby podziwiał kunszt tego, co się wydarzyło.
− Nie widzę w tym nic dobrego – zaprzeczyłem ostro. – Jak coś tak koszmarnego może być dla mnie pomyślne? – zapytałem.
− Ten miedzioryt – uniósł książkę do góry, pokazując mi ponownie groteskową scenę – przedstawia rycerza, jak zapewne zauważyłeś. Spójrz jednak na niego. Czy wygląda na przerażonego?
− No, nie – odparłem, przypatrując się dumnemu obliczu, zakutego w zbroję jeźdźca.
− Otaczają go śmierć i diabeł, a on mimo to jest niewzruszony. Obok niego podąża pies, czyli symbol wierności i lojalności. Czy śmierć albo diabeł coś robią? – zapytał Adam.
− Niespecjalnie – odparłem. – No, może śmierć wygląda, jakby pokazywała mu klepsydrę ze złowieszczym uśmiechem. Grozi mu – nagle mnie olśniło.
− Właśnie. Śmierć mu grozi, jednak nie jest w stanie go dosięgnąć. Może tylko gadać – wyjaśnił. – A diabeł? Spójrz, został w tyle. Jeździec już prawie go minął i nic.
Przyjrzałem się obrazkowi jeszcze raz. Adam miał rację. Z pozoru niebezpieczne postacie zostały teraz odarte ze swojej grozy i obleczone w bezsilność.
− Rycerz na tym miedziorycie to uosobienie Sprawiedliwego, który wierny Bogu nie obawia się ani śmierci, ani zła na swojej drodze, gdyż jego poplecznikiem jest sam Stwórca – potęga nad potęgami, której podlegają zarówno śmierć, jak i sam diabeł – wyjaśnił.
Wpatrywałem się w miedzioryt i starałem zrozumieć, co mówi do mnie Adam.
− Nie rozumiem w takim razie, dlaczego diabeł ukazał mi się właśnie w tej postaci... – Próbowałem połączyć kropki, aby dostrzec składający się z nich obrazek, jednak nie byłem w stanie.
− Bo tego zażądał Pan – wyjaśnił Adam. – Bóg cię kocha, Robercie, i godzi się na zło wyrządzane w twoim życiu, aby ukazać swoje dobro. Problem, który zaczął niszczyć ci życie, poniekąd stanowi również rozwiązanie. Bóg mówi ci, abyś mu zaufał. Wyciąga do ciebie rękę.
Więc naprawdę jestem Sprawiedliwym – dotarło do mnie w końcu. Spojrzałem Adamowi w oczy. W oka mgnieniu moje serce przepełniła duma i odwaga, jakich chyba jeszcze nigdy nie czułem. Zrozumiałem, że jestem kimś wyjątkowym. Wyjątkowym nie dla współczesnego człowieka, tworzącego przedziwne trendy i standardy, ale dla samego Boga – najwyższego dobra, które pomimo mojego zobojętnienia nigdy mnie nie opuściło i wciąż walczy o moją duszę. Teraz i ja zapragnąłem walczyć, stawić opór złu, które chciało mnie zniszczyć.
− Chcę do ciebie dołączyć – usłyszałem swój głos, jakby z oddali. – Chcę uczestniczyć w wojnie.
− Cieszy mnie to – Adam skinął mi głową z szacunkiem. Zamknął książkę i zaniósł ją na swoje miejsce.
− Co mam robić? – zapytałem podniecony. Poczułem się nagle wyzwolony, jakbym faktycznie był więźniem. Więźniem strachu, który został unicestwiony.
− Na początek się wyśpij – polecił mi.
Przypomniałem sobie o swoim mieszkaniu i strach natychmiast powrócił. Ponownie poczułem się piekielnie bezsilny.
Adam jakby odgadł moje myśli i powiedział, że mogę zostać u niego, jeśli chcę.
Wahałem się. Propozycja wydała mi się rozsądna i zupełnie bezinteresowna, a jednak gdzieś w głowie miałem blokadę przed nocowaniem u faceta, którego prawie nie znałem. Walczyłem z myślami. Nawiedzane przez diabła mieszkanie czy noc spędzona w towarzystwie nieznajomego niemalże starca? Zastanawiałem się przez chwilę, aż uświadomiłem sobie, że tutaj przynajmniej czułem się bezpiecznie. Zgodziłem się. Byłem wręcz wdzięczny za okazaną mi pomoc i empatię.
Tej nocy spałem jak dziecko.