Warszawa, 11 października 2019
W poniedziałek zadzwoniła do mnie Ola, aby przeprosić za zachowanie brata. Powiedziała, że bardzo jej zależy, abyśmy się polubili. Odparłem, że trudno jest polubić kogoś, kto na wstępie traktuje cię z wyższością i rzuca chamskimi tekstami. Ola przeprosiła mnie jeszcze raz. Słyszałem w jej głosie lekką desperację, więc dałem się w końcu namówić na ponowne spotkanie z Markiem. Zaproponowała, abyśmy poszli na gokarty. Zasugerowałem sobotę, jako że resztę dni zastrzegł sobie na wyłączność Adam. Byliśmy umówieni.
Przez resztę tygodnia trwałem cały czas w oczekiwaniu na kontakt od Adama, jednak bez rezultatu. Aby jakoś spożytkować wolny czas, wałęsałem się po okolicach Centrum, szukając dwóch brakujących symboli. Przedziwne odkrywałem miejsca. Mroczne zaułki, klimatyczne podwórka, wąskie uliczki... Nigdzie jednak nie znalazłem tego, czego szukałem. Frustrowało mnie to. Byłem przekonany, że jeśli będę szukał wystarczająco intensywnie, to znajdę.
Adam w końcu się odezwał. Zadzwonił w czwartek, późnym popołudniem, i powiedział, że zjawi się po mnie około północy. Zaniepokoiłem się trochę, bo co takiego mielibyśmy robić tak późno? Nic jednak nie chciał mi zdradzić.
Chwilę po jedenastej wieczorem ubrałem się, uzbroiłem w Bertę i gaz pieprzowy, po czym zszedłem na dół przed kamienicę. Z nieba sączyła się lekka mżawka, ograniczając widoczność i tworząc klimat z książek o detektywach. Brakowało tylko jazzowej nuty na saksie.
Kiedy w końcu pojawił się okutany w płaszcz Adam, ruszyliśmy ulicą Odyńca w stronę Racławickiej. Starałem się dowiedzieć, jaki jest plan, jednak Adam był milczący i nieskory do rozmów. Polecił mi, abym upewnił się, czy nikt za nami nie idzie, i nie zadawał pytań. Trochę mnie zaskoczyła cała ta aura tajemniczości, ale zrobiłem, jak prosił. Przecięliśmy Wołoską i ruszyliśmy Racławicką w stronę Żwirki i Wigury. Kiedy minęliśmy ulicę Balonową, Adam zatrzymał się pod zarośniętym ogrodzeniem.
− Idzie ktoś? – zapytał.
Rozejrzałem się dookoła. Było pusto i cicho. Gdzieś dalej przejeżdżał tylko samochód.
− Nikogo nie ma – stwierdziłem.
Adam błyskawicznie znalazł się za ogrodzeniem. Jak na swój wiek, był nad wyraz sprawny. Niewielu młodszym ode mnie udałoby się równie zręcznie sforsować siatkę, a on zrobił to tak płynnie, jakby codziennie ćwiczył parkour.
− Idziesz? – zapytał zniecierpliwiony.
Rozejrzałem się jeszcze raz i podążyłem w jego ślady. Znaleźliśmy się w ciemnym gąszczu. Co krok ocierałem się o wilgotne gałęzie. Po chwili miałem już całkiem przemoczone buty, jednak Adam wciąż parł dalej, bacznie się rozglądając. W pewnym momencie wyciągnął coś z kieszeni i ciemność rozdarł czerwony promień latarki.
− Co my tutaj robimy? – zapytałem szeptem, ale on uciszył mnie gestem.
Wodził wzrokiem po ziemi, jakby czegoś szukał, stawiał kilka kolejnych kroków i znowu się rozglądał. Po kwadransie takiego łażenia byłem już mocno zniecierpliwiony, ale Adam sprawiał wrażenie coraz bardziej pobudzonego. W pewnym momencie odgarnął nogą gęstą trawę i spojrzał na mnie z uśmiechem.
− To chyba tutaj – powiedział. Sięgnął pod płaszcz i wyciągnął saperkę. SAPERKĘ. Gość łaził po Warszawie z saperką pod płaszczem. Nie wierzyłem własnym oczom... − Kop – polecił i wręczył mi łopatkę.
Zerknąłem na niego nieco wystraszony. Nie wiedziałem, co się dzieje. Czy miałem kopać sobie grób?
− Co my tutaj robimy? – ponowiłem pytanie.
− Kop. Niebawem wszystko ci wyjaśnię. – Skierował czerwony promień latarki w rozgarniętą trawę.
Nie mając wielkiego wyboru, klęknąłem na mokrej ziemi i zacząłem kopać. Zerwałem darń na powierzchni mniej więcej połowy metra kwadratowego i wkopywałem się coraz głębiej. Byłem już jakieś czterdzieści centymetrów pod ziemią, gdy natrafiłem na coś twardego i... metalowego. Kiedy w końcu udało mi się wydobyć to na powierzchnię, Adam był wyraźnie zadowolony. Wyjął z kieszeni szmatkę i dokładnie wytarł metalowe pudełko z błota.
W czerwonym świetle ukazała mi się nieduża pancerna kasetka. Adam wręczył mi latarkę i dokładnie obejrzał wszystkie ścianki sześcianu. Znalazł na jednej z nich otwór na klucz, zamaskowany kawałkiem przyklejonego brezentu i polecił mi, abym przyświecił mu bliżej. W jego ręku pojawił się nieduży, staro wyglądający kluczyk. Wsadził go w otwór i przekręcił dwa razy. Nie wiem, ile czasu kasetka spoczywała w ziemi, ale zamek działał bez zastrzeżeń. Adam uniósł pokrywę i sięgnął do środka. Wydobył po kolei trzy zawiniątka i schował do różnych kieszeni płaszcza.
− Zabieramy się stąd – oświadczył i odebrał mi latarkę.
Przez całą drogę powrotną nie odezwał się ani słowem. Skręcało mnie z ciekawości, co mogło znajdować się w owych zawiniątkach, jednak wiedziałem, że kolejne pytania tylko go zirytują, a odpowiedzi i tak nie otrzymam.
Przecięliśmy Wołoską i ruszyliśmy Odyńca, jednak w pewnym momencie Adam pociągnął mnie na drugą stronę ulicy i zaprowadził na teren ogródków działkowych. Myślałem, że tutaj też będziemy coś wykopywać, jednak on przyprowadził mnie na swoją działkę. Wprowadził mnie do niedużego, sypiącego się, drewnianego domku i zamknął drzwi na skobel. Znaleźliśmy się w małym pomieszczeniu z dwoma krzesłami i biurkiem, zamienionym na blat roboczy. Wszędzie walały się narzędzia ogrodnicze, doniczki i worki z ziemią.
− Siadaj – polecił mi i sam zajął jedno z dwóch krzeseł.
Wyjął zapałki i zapalił małą świeczkę, stojącą na blacie brudnego biurka. Następnie wydobył z płaszcza wszystkie trzy zawiniątka i położył je obok świeczki.
− Czy teraz dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytałem zniecierpliwiony.
− Teraz się dowiesz. – Rozpakował zawiniątka i rozłożył na blacie biurka dwa rewolwery i pudełko naboi.
Zrobiłem wielkie oczy. Rewolwery musiały być bardzo stare, być może z okresu drugiej wojny. Naboje zaś wyglądały bardzo nietypowo. Łuski były zwyczajne, chyba mosiężne, ale pociski były całe czarne.
− W młodości wcielono mnie do wojska. Tam poznałem pewnego poznaniaka – zaczął opowieść. − Szybko się zaprzyjaźniliśmy. Przez bardzo długi czas utrzymywaliśmy ze sobą kontakt, głównie listownie. Parę razy udało nam się spotkać w Warszawie albo w Poznaniu, zależnie od tego, gdzie któregoś z nas zagnało. Pomimo bliskich relacji okazało się, że skrywamy przed sobą sekrety. Ja nigdy nie wspomniałem mu o moim powołaniu, a on nigdy nie wspomniał, że jest okultystą. Dowiedziałem się o tym zupełnie przypadkiem, kiedy poprosił mnie, abym odebrał mu w Warszawie książkę od jednego z antykwariuszy. Kiedy sprzedawca mi ją przekazywał, poradził, abym był ostrożny, bo księga ma bardzo złą sławę. Zaintrygowany rozpakowałem szary papier, aby zobaczyć, co to za tytuł. Oczom moim ukazał się Lemegeton – okultystyczny poradnik, jak przywoływać i podporządkowywać sobie duchy i demony. Poczułem się zdradzony, a potem wściekły. Pokłóciłem się z przyjacielem. Ja nigdy nie przekazałem mu książki, a on zerwał kontakt. To wtedy zrozumiałem, że muszę zostać antykwariuszem i stać na straży takich pozycji. – Adam zamilkł na chwilę. – W każdym bądź razie parę dni temu udało mi się skontaktować z Ernestem. Nie jest już okultystą. Odprawił o jeden rytuał za dużo i niemal zatracił duszę. Był poddawany licznym egzorcyzmom przez kilkanaście lat. Obecnie leczy się psychiatrycznie i odwykowo. Stracił rodzinę, wszyscy bliscy odsunęli się od niego. Został sam. Kiedy usłyszał mój głos, rozpłakał się z radości. Nie dał mi dojść do słowa, ciągle przepraszał za to, co zrobił, za to, że mnie nie posłuchał, za całe zło, jakie na mnie sprowadził.
− Zło? – zapytałem zaintrygowany.
Adam westchnął i jakby zapadł się w sobie. Nie przypominał już krzepkiego starca, ale zgrzybiałą istotę, czekającą na upragniony koniec.
− Jakieś trzydzieści lat temu moją rodzinę zaczęły nękać moce ciemności. Demoniczne ataki przybierały na sile, a ja nic nie byłem w stanie poradzić. Pewnego dnia żona jechała z dziećmi samochodem. Na moście straciła panowanie nad kierownicą i rozbiła auto o barierki. Potem uderzyła w nich ciężarówka, spychając z mostu do rzeki. Po pogrzebie odebrałem przerażający telefon. Ze słuchawki wydobywał się obłąkańczy śmiech. Dotąd nie wiedziałem, czyja to była sprawka...
− Dlaczego Bóg ich nie ochronił? – zapytałem wstrząśnięty.
− Bardzo długo zadawałem sobie to pytanie... Dzisiaj znam odpowiedź: abym znalazł się dokładnie w tym miejscu. Abym stał się jeszcze bardziej nieustępliwy. Zaznałem szczęścia rodzinnego i jestem za nie bardzo wdzięczny. – Adam otarł łzę z policzka i westchnął. – Wracając do tematu – ponowił szybko opowieść – wypytałem dawnego przyjaciela o rytuał, za pomocą którego grupa okultystów chce dokonać Otwarcia Wrót. Na początku wzbraniał się przed odpowiedzią. Był przerażony, że w ogóle zaczynam o tym mówić. Byłem zmuszony przedstawić mu sytuację. Nie chciał uwierzyć, jednak im dłużej opowiadałem, tym gorliwiej słuchał. W końcu udało mi się go przekonać. Zapewniłem, że wybaczam mu krzywdę, jaką wyrządził mnie i mojej rodzinie, ale jeśli nie powie mi tego, co wie, będzie dla mnie potępiony na wieki.
− I co, powiedział? – Wyglądało na to, że stoję u progu poznania jednej z największych tajemnic. Informacje te umożliwią nam odparcie sił ciemności i ocalenie, być może, całego świata. Nie mogłem się doczekać, co usłyszę.
Adam westchnął ciężko. Wyglądało na to, że na jego barkach spoczął dodatkowy ciężar, którego nie miał siły dźwigać.
− Samhain – powiedział w końcu. – Starożytne celtyckie święto umarłych. Druidzi wierzyli, że tego dnia duchom, zarówno dobrym, jak i złym, łatwiej jest przedostać się do naszego świata. Nie sądziłem, że odpowiedź jest tak prosta...
− To jest coś, jak nasze Dziady? – zapytałem naiwnie.
− W uproszczeniu tak. Święto przypada raz w roku.
− Wyjawił, kiedy?
− Tak jak powiedziałeś, to coś jak nasze Dziady – odparł.
Gdy tylko pojąłem znaczenie jego słów, zdębiałem.
− Trzydziesty pierwszy października? – Nie dowierzałem. – Jesteś pewien?
− Kontynuacją tradycji Samhain jest Halloween. – Adam wyglądał, jakby postarzał się o kilka lat. – Równo za trzy tygodnie.
Sparaliżowało mnie. Trzy tygodnie. Mieliśmy dwadzieścia jeden dni na odnalezienie pozostałych dwóch symboli i odprawienie egzorcyzmów.
− Damy radę – stwierdziłem optymistycznie. – Wezmę urlop i ograniczę spotkania z Olą. Dwadzieścia jeden dni to szmat czasu.
− Wszystkie nasze działania są skazane na porażkę – stwierdził gorzko Adam.
− Słucham? – Spojrzałem na niego podejrzliwie. – Nie możemy dać się złamać. Jesteśmy bardzo blisko. Brakuje nam tylko dwóch części pieczęci.
− Te symbole to kłamstwo – oświadczył Adam grobowym głosem. – Jedynym sposobem na zdjęcie pieczęci jest pozbawienie życia tych, którzy ją stworzyli. Mamy zatem dwadzieścia jeden dni na znalezienie okultystów odpowiedzialnych za to wszystko i zabicie ich – powiedział, po czym zamilkł i zawiesił wzrok na płomieniu świecy.
− To po to te rewolwery? – zapytałem.
− Nie. – Spojrzał na mnie uważnie. – Kiedy dojdzie do Otwarcia Wrót, Bóg już nas nie ochroni. Uwolnione demony będą miały swobodę w czynieniu zła. Jedyna rzecz jaka będzie je ograniczać, to kaprys tych, którzy je przywołali. Będą działać w swojej duchowej postaci lub za pomocą opętanych osób. Musisz zrozumieć bardzo ważną rzecz. – Adam nachylił się, abym lepiej go słyszał. – Opętanym przez nie ludziom nie da się już pomóc. Nie podlegają woli Pana. Nie wiem, co będzie się działo, kiedy do tego dojdzie, ale wiem, że w pierwszej kolejności demony uderzą w nas. Okultyści władający złymi duchami posiądą ich wiedzę, a zatem od razu zorientują się, kim jesteśmy. A jesteśmy dla nich zagrożeniem i dlatego będziemy musieli się bronić.
To – podniósł z biurka jeden z nabojów – są pociski ze srebra. Wszystkie historie o wilkołakach i wampirach zabijanych srebrem są prawdziwe. Każdy z tych potworów był w rzeczywistości demonem. Srebro jest jedynym ziemskim pierwiastkiem, który może odesłać złego ducha z powrotem w otchłań piekieł. Kiedy nastąpi Otwarcie Wrót, miej się na baczności. Jeśli zostaniesz zaatakowany, nie wahaj się. – Adam odchylił się na krześle i spojrzał na mnie uważnie. − Czeka nas wojna, ale nie duchowa, jak dotąd. Zetrzemy się ze złem na płaszczyźnie fizycznej. Staniemy oko w oko z istotami nie należącymi do tego świata. Będziemy jedyną szansą na przetrwanie ludzkości – zakończył dobitnie i odłożył nabój z powrotem na biurko.