Warszawa, 13 października 2019 (18 dni do Otwarcia Wrót)
W co ja się wplątałem? Brat Olki to jakiś cholerny psychol! Ale zacznę może od początku...
Umówiłem się z Olą przy metrze Politechnika. Razem z bratem mieli podjechać samochodem i mnie zgarnąć. Słownie dwie minuty przed czasem zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jej jednak nie będzie, bo się czymś zatruła, ale będzie Marek i bardzo jej zależy, abyśmy się dogadali. Wkurzyłem się, bo ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było spędzenie dnia sam na sam z tym palantem.
− Mogłaś mnie wcześniej uprzedzić – wyrzuciłem jej przez telefon.
− Przepraszam, Robert, ale cały czas wymiotuję... – Jej słaby głos szybko ostudził mój gniew. – Naprawdę mi zależy abyście się polubili.
− Wiem. – Westchnąłem ciężko. – Obiecuję, że się postaram – skłamałem.
Parę minut po naszej rozmowie, tuż przede mnie zajechało z piskiem opon czarne bmw z Brudnic. Serce podskoczyło mi do gardła. Sięgnąłem odruchowo po Bertę, jednak została w domu. Cofnąłem się o krok i już obmyślałem plan ucieczki, kiedy przyciemniana szyba po stronie pasażera opuściła się i zobaczyłem arogancki pysk Marka.
− Wskakuj, Robercik – polecił mi. – Przestraszyliśmy cię? – Roześmiał się.
„ŚMY”? – pomyślałem i ku swojemu przerażeniu dostrzegłem w samochodzie jeszcze dwóch typów z Brudnic.
Nogi wołały rozpaczliwie abym uciekał, jednak zdrowy rozsądek podpowiadał, abym szedł w zaparte i udawał niewiniątko.
Otworzyłem tylne drzwi i wsiadłem do samochodu.
− To jest Kapsel – Marek wskazał na kierowcę – a obok ciebie siedzi Kłoda.
Podałem im rękę i sam też się przedstawiłem. Wyglądali na rozbawionych moją osobą.
Ruszyliśmy z piskiem opon.
Nie wiem, czy to drogowi psychopaci przyciągają bmw czy ta marka ich, ale Kapsel urządził nam istny rajd ulicami miasta. Może i był sadystycznym bandziorem bez sumienia i zasad, ale muszę przyznać, że kierowcą był wybornym. Taka brawura zgubiłaby niejednego amatora motoryzacji, on natomiast w jakiś niepojęty dla mnie sposób potrafił przewidzieć, co się wydarzy, do trzech manewrów w przód. Zupełnie jakbym jechał z prekognitą.
Ledwo zdążyłem przyzwyczaić się do jego stylu poruszania się po mieście, zdałem sobie nagle sprawę, że jesteśmy na wylotówce z Warszawy. Znam parę torów gokartowych na obrzeżach stolicy, ale w tamtym rejonie na bank żadnego nie było.
− Dokąd jedziemy? – zapytałem niepewnie.
Marek uśmiechnął się do Kapsla porozumiewawczo, po czym odwrócił się do mnie i z rozbrajającym uśmiechem oświadczył, że na pewno nie na gokarty.
Poczułem ucisk w żołądku i nerwoból w sercu. Byłem przekonany, że to moja ostatnia podróż. Zastanawiałem się, czy gdybym miał przy sobie Bertę albo chociaż gaz pieprzowy, coś bym zdziałał. Jedyna rzecz, jaką mogłem w tamtej chwili zrobić, to dyskretnie sprawdzać na smartfonie naszą trasę. Kłoda szybko zainteresował się, co tam „klikam”, więc aby nie wzbudzać podejrzeń, schowałem telefon.
Potrzebowałem planu działania. Czy w razie czego powinienem walczyć na śmierć i życie? Oczywiście, że tak. Czy w ostateczności Marka również powinienem... Nie chciałem o tym nawet myśleć. Nie znosiłem typa, ale był bratem Oli. Jakbym mógł spojrzeć jej potem w oczy?
Nagły manewr Kapsla wyrwał mnie z zadumy. Zjechaliśmy z szosy w polną drogę i powoli kierowaliśmy się w stronę dużego lasu. Nie wyglądało to różowo. Zastanawiałem się, czy to nie był ostatni moment, aby spróbować nawiać, ale szybko zdałem sobie sprawę, że to kiepski pomysł. Wkoło mijaliśmy same łąki i odłogi. Samochód nie był wysoko zawieszony, ale spokojnie dałby radę mnie dogonić. Pozostawało mi czekać i się modlić.
Po wjechaniu do lasu chłopaki zdecydowanie się ożywili. Trzymaliśmy się szutrowej drogi, ale w pewnym momencie skręciliśmy w wąską, wyboistą dróżkę. Po paru minutach dojechaliśmy do wysokiej, piaszczystej wydmy. Samochód zatrzymał się, a ja z przerażeniem stwierdziłem, że tuż przed nosem mam lufę pistoletu, trzymanego przez Marka.
− Wysiadaj i kop – wycedził przez zęby.
Siedziałem sparaliżowany. Serce wyrywało mi się z piersi, a dotąd płytki oddech zanikł zupełnie. Wpatrywałem się w ciemną otchłań lufy i zastanawiałem, co powinienem zrobić.
Nagle cała trójka wybuchła śmiechem. Marek opuścił pistolet i wysiadł z samochodu. Kłoda i Kapsel poszli w jego ślady, a ja wciąż siedziałem sparaliżowany strachem.
− Nie wygłupiaj się, Robercik. – Marek otworzył drzwi z mojej strony. – To był tylko taki męski żarcik. – Uśmiechnął się do mnie niewinnie. – No chodź, zobaczymy, jak strzelasz.
Kiedy wrócił mi w końcu oddech, drgnąłem z miejsca i ostrożnie wygramoliłem się z bmw. Powiodłem wciąż spłoszonym wzrokiem po twarzach chłopaków, ale wyglądało na to, że faktycznie żartowali. Uśmiechnąłem się sztucznie.
− Świetne, doprawdy, wyborne – mruknąłem.
Marek poklepał mnie po ramieniu, abym się nie gniewał, i wręczył mi pistolet.
− Umiesz się tym posługiwać? – zapytał.
− Nie bardzo – skłamałem.
− To proste, jak jebanie. W magazynku masz naboje. – Wskazał na rękojeść. – Aby załadować nabój do komory, musisz odciągnąć zamek... Dobrze. Teraz go puść. No. – Odsunął się o krok. – Możesz strzelać. – Wskazał na skarpę.
Uniosłem broń i nacisnąłem spust. Rozległ się potężny huk, a słabo trzymany przeze mnie pistolet niemal wyślizgnął mi się z dłoni.
− Tylko go nie upuść – zaśmiał się Kapsel i nagle w dłoniach reszty również pojawiła się broń.
Wszyscy trzej złożyli się do strzału i posłali po pięć pocisków każdy, prosto w drzewo, rosnące obok skarpy.
Jak się okazało, posiadany przez nich zapas amunicji starczyłby na wymianę ognia z małym oddziałem policji. Strzelaliśmy do puszek po piwie, do drzew, płyt cd, a nawet starego żeliwnego garnka, który Kłoda wyjął z bagażnika.
Nie mogę powiedzieć, że źle się bawiłem, choć w pewnym momencie, kiedy załadowałem nowy magazynek, a oni właśnie wypinali puste, naszła mnie ogromna pokusa, aby poukładać przynajmniej jedną sferę mojego życia. Byliśmy w lesie sami. Miałem pełny magazynek, a oni byli bezbronni. Wystarczyło wycelować i wyświadczyć światu przysługę. Walczyłem z tym uczuciem przez dobrą minutę i mówiąc szczerze przegrywałem. Im dłużej zwlekałem z decyzją, tym bardziej mnie kusiło, aby wpakować każdemu kulę w łeb.
Nim zdążyłem jednak podjąć jakąkolwiek decyzję, nie wiadomo skąd między drzewami pojawił się leśniczy w mundurze. Trzymał broń i celując w nas, zbliżał się powoli.
− Wynoście się stąd! – krzyknął.
Rozległ się strzał. To Kapsel w odruchu, a może specjalnie, wypalił do gościa. Mężczyzna zgiął się w pół i upadł.
− Wiejemy! – zawołał Marek i wszyscy rzucili się do samochodu. Tylko ja stałem jak zamrożony, wpatrując się w nieruchome ciało na leśnej ściółce. Nie potrafię opisać uczucia, które mnie nagle ogarnęło. Tak jakbym schodził po schodach i nagle nie trafił w kolejny stopień...
− Robert! – zawołał Marek i siłą zaciągnął mnie do samochodu. – Jedziemy.
Bmw zabuksowało kołami i nie bacząc na nierówności wąskiej dróżki, pędziliśmy na złamanie karku, przed siebie. Kłoda oglądał się co chwilę, czy nikt za nami nie jedzie, a kiedy wyjechaliśmy z powrotem na szosę, cała trójka zaczęła się śmiać.
Marek wyjął mi z ręki kurczowo ściskany przeze mnie pistolet i schował go do bocznej kieszeni drzwi. Przyjrzał mi się uważnie i uśmiechnął.
− Spoko, wyjdzie z tego – zapewnił bez przekonania. – Ani słowa mojej siostrze – przestrzegł, widząc mój, wciąż przerażony, wyraz twarzy.
Nie pamiętam drogi powrotnej. Nie pamiętam, jak znalazłem się u siebie w mieszkaniu. Wciąż wracałem myślami do nieruchomego ciała leśnika, spoczywającego między drzewami. Mogłem wezwać pomoc, ale nie zrobiłem tego. Mogłem zostać i spróbować go ratować, ale nie zrobiłem tego. Byłem Sprawiedliwym czy zwykłym bandziorem, jak oni?
Nie potrafiłem dojść ze sobą do ładu. Skoro nie byłem w stanie uratować jednego człowieka, przeciwstawiając się trzem zwyrodnialcom, jak miałbym ratować ludzkość, przeciwstawiając się armii demonów? Jak miałem stawić czoło swojemu przeznaczeniu?