Dziennik obłędu - rozdział 22

Warszawa, 25 października 2019 (6 dni do Otwarcia Wrót)



Artykuły z gazet, które przyniósł wtedy Adam, poddały mi pewien pomysł. Odpaliłem internet i zacząłem wyszukiwać fora i strony okultystyczne. Stworzyłem kilkanaście kont i podając się za początkującego adepta wiedzy tajemnej zacząłem infiltrować to środowisko. Im bardziej zagłębiałem się w tematykę, tym bardziej włos jeżył mi się na głowie. Przerażała mnie przede wszystkim ilość materiałów, jakie tam znalazłem, ale również idąca w dziesiątki tysięcy armia użytkowników tych stron. Nie wszyscy byli praktykującymi okultystami czy magami. Zdecydowaną większość stanowili młodzi, zagubieni ludzie, szukający wsparcia bądź odpowiedzi, których, z jakichś przyczyn, kościół katolicki im nie udzielił. Każdy potrzebuje „zanurzyć się” w wierze, jednak nie każdy zdaje sobie sprawę z odwiecznej wojny, toczonej pomiędzy dobrem i złem. Pozostała część użytkowników była obeznana z tematem i głodna wiedzy, której szukali u osób nazywanych Mistrzami. Owi Mistrzowie byli najgroźniejsi. Był to zaledwie procent osób udzielających się na forach, ale to oni właśnie napędzali tę całą mroczną machinę. Organizowali sympozja, spotkania, ceremoniały... Rozpowszechniali fragmenty unikatowych ksiąg i oferowali swoje okultystyczne usługi. Rzucanie uroków, zaklęć, opieka duchowa, przewodnictwo duchowe, jasnowidzenie, wróżbiarstwo, doradztwo biznesowe to tylko niektóre z ich ofert. Byli niezaprzeczalnie obrotni, majętni i dobrze sytuowani. Mnie najbardziej interesowały spotkania, ale tylko te odbywające się po zmroku w opuszczonych pustostanach, fabrykach, willach...

Raz na jakiś czas Mistrzowie szukali uczniów. Zapraszali wtedy na otwarte ceremoniały, na których wyławiali najbardziej zdeterminowanych i podatnych na zło pretendentów do tytułu Czeladnika. Następnie kształtowali ich wedle swoich upodobań i poszerzali krąg wpływów. Byli jak nowotwór, który co jakiś czas przerzucał się na inny organ, aby zainfekować cały organizm.

Chciałem się znaleźć na takim ceremoniale wraz z Bertą, a może nawet z karabinkiem. Jak się okazało, nie było to jednak proste. Zapraszani byli tylko użytkownicy forów, którzy dochrapali się odpowiedniej rangi. Na zwykłym forum kompletowało się gwiazdki. Na tych zbierało się pentagramy. Trzeba było mieć ich co najmniej cztery, aby otrzymać zaproszenie na ceremoniał. Ja, jak nietrudno się domyślić, nie miałem nawet jednego pentagramu. Na szczęście im większa grupa osób, tym większa szansa na przeciek informacji. Zacząłem więc nawiązywać kontakty i znajomości na forach z użytkownikami, którzy po raz pierwszy mogli zostać zaproszeni na te wydarzenia. Bazując na ludzkiej próżności dopytywałem się o pretendentów do tytułu Czeladnika. Większość osób była bardzo skryta i nieufna, ale jak to zwykle bywa, znalazło się kilka, które pękały z dumy, że to właśnie ich wybrano i zaproszono na ceremoniał. Nie omieszkały przy tym uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić, kiedy i gdzie mają się stawić. Każdą taką wzmiankę skrupulatnie notowałem i tworzyłem coraz rozleglejszą mapę informacji, potrzebnych mi do zadania znaczącego ciosu. Któregoś razu rozbiłem bank. Użytkownik Dagon69 zdradził mi, że za dwa dni ma się odbyć ceremonia w jednym z pustostanów na terenie Warszawy. Podał konkretny czas i miejsce. Nie potrzebowałem niczego więcej.

Dokupiłem dodatkową paczkę śrutu łowieckiego, zapasowe kapsuły CO2 i przed całą akcją przygotowałem się, jak należało. Przez cały dzień pościłem, odmówiłem różaniec, modlitwę Puklerza Św. Patryka i uzbrojony zarówno w wiatrówkę, jak i w wiarę, udałem się na wskazane przez Dagona69 miejsce.

Byłem bardzo podekscytowany, ale emocje trzymałem na wodzy. Pustostan okazał się jakimś opuszczonym magazynem nad Wisłą, po wschodniej stronie Warszawy. Ceremoniał miał trwać od drugiej do czwartej w nocy. Zjawiłem się na miejscu chwilę przed trzecią. Aby dostać się na teren, musiałem pokonać wysokie ogrodzenie i przejść jakieś trzysta metrów placem. Kiedy dotarłem w końcu do budynku magazynu, dostrzegłem przez szparę w zabitych deskami oknach żółty blask świec. Słychać było również jakieś dźwięki, jakby szmer rozmów.

Najciszej jak tylko potrafiłem obszedłem cały magazyn w poszukiwaniu wejścia. Moją uwagę zwróciła drabinka prowadząca na kładkę, przytwierdzoną do ściany magazynu. Wspiąłem się na górę i przez nieduże, brudne okienko zajrzałem do środka. Niemal całe pomieszczenie pogrążone było w mroku. Jedynie pod północną ścianą, w blasku płonących świec, widać było fragment czegoś, co z dużym prawdopodobieństwem mogło być ołtarzem. Nigdzie nikogo nie widziałem, ale wciąż słyszałem, teraz nawet wyraźniej, szmer rozmów czy może raczej inkantacji. Po dokładniejszych oględzinach udało mi się znaleźć nieduże przejście, prowadzące na galerię wewnątrz magazynu. Przedostałem się do środka i teraz już wyraźnie słyszałem dziesiątki dziwnych głosów, jakby pogrążonych w transie. Nigdzie nie było drabinki, po której mógłbym zejść na dół, jednak byłem przygotowany na taką ewentualność. Wyjąłem z plecaka linę z karabińczykiem i zaczepiłem o barierkę. Zrzuciłem ją na dół, a sam przypiąłem się szelkami do ósemki i ostrożnie zjechałem w mrok. Gdy tylko moje stopy dotknęły posadzki, odpiąłem linę i dobyłem karabinka. Wciąż nic nie widziałem, poza łuną bijącą od kilku świec na ołtarzu, więc ostrożnie skierowałem się w stronę głosów, powtarzających w kółko te same dziwne i egzotycznie brzmiące słowa. Kiedy uznałem, że jestem już wystarczająco blisko, włączyłem, przytwierdzoną pod lufą karabinka, latarkę i rozświetliłem zalegające wszędzie ciemności. Ku swojemu zdumieniu nikogo nie dostrzegłem. Omiatałem pomieszczenie szerokim promieniem światła od lewej do prawej, jednak bez rezultatu. Głosy nie umilkły, wciąż niosły się po hali magazynu. Zupełnie zbity z tropu zbliżyłem się do ołtarza. Na posadzce, kilka metrów przede mną, poza zasięgiem blasku świec, stał boombox. To on odtwarzał owe dźwięki. Wciąż nie bardzo rozumiałem, co się tutaj dzieje. Podszedłem do ołtarza i natychmiast mnie zemdliło. Na płaskiej płycie ze sklejki leżało jakieś zwierzę. Nie jestem w stanie powiedzieć jakie, gdyż zostało dosłownie wywrócone na lewą stronę. Wszędzie widziałem tylko sterczące na zewnątrz pokrwawione kości. O co tutaj chodziło? Czyżbym pojawił się za późno?

Rozkminy przerwał trzask wyłamywanych drzwi wejściowych. W mroku zatańczyły cztery promienie świetlne.

− Policja! Na ziemię! – rozległy się wołania.

Bez namysłu zgasiłem swoją latarkę i rzuciłem się pędem na oślep z powrotem do liny.

− Tam! – Któryś z gliniarzy musiał mnie zobaczyć. – Stój!

Słyszałem za sobą stukot wielu butów na posadzce, jednak nie oglądałem się. Jakimś cudem w okamgnieniu odnalazłem zwisającą linę i natychmiast zacząłem się wspinać. Mniej więcej w połowie drogi na górę poczułem mocne szarpnięcie. Miałem kogoś na ogonie. Wykrzesałem z siebie maksimum siły i tylko dzięki temu udało mi się w miarę szybko znaleźć na górze. Sięgnąłem po nóż i przeciąłem czarny splot. Natychmiast usłyszałem, jak gliniarz z łoskotem wylądował na podłodze. Promienie latarek wciąż błądziły w mroku, szukając mojej osoby. Ja jednak już wydostałem się na zewnątrz i schodziłem pospiesznie drabinką. Kiedy stanąłem pewnie na gruncie, od razu dostrzegłem nadjeżdżający radiowóz. Oświetlił mnie i zawyła syrena. Rzuciłem się do ucieczki. Głupotą było pchać się w doświetlony latarniami obszar, więc pobiegłem w stronę Wisły. Cały czas towarzyszył mi ryk silnika i światła radiowozu. Wiedziałem, że mam mało czasu i każde moje posunięcie musi być jak najbardziej efektywne. Pędziłem ile tchu, byleby jak najszybciej znaleźć się na brzegu Wisły. Kiedy widziałem już lśniącą w blasku księżyca toń rzeki, jeden z policjantów obalił mnie na ziemię. Wyrwałem się i ponownie ruszyłem w stronę rwącej kipieli.

− Stój! – ryknął i ponownie mnie przewrócił.

Podczas szamotaniny zobaczyłem, jak zbliżają się kolejni dwaj. Nie mogłem dać się złapać. Zrobiłem użytek z Krav Magi i rozkwasiłem gliniarzowi nos. Zalał się krwią i natychmiast rozluźnił uścisk. Ponownie wyrwałem się i tak szybko, jak tylko potrafiłem, rozpędziłem się, aby chwilę potem skoczyć do lodowatej toni. Tak jak przypuszczałem gliniarze nie mieli jaj, aby pójść w moje ślady, i zostali na brzegu. Mnie tymczasem nurt znosił coraz dalej w dół rzeki. Planowałem wygramolić się z wody pod którymś mostem, jednak Wisła była nieubłagana. Każdy pokonywany przeze mnie metr był walką o przetrwanie. Liczne prądy i wiry robiły ze mną, co chciały. Czułem się jak szmaciana lalka wrzucona do pralki. Kiedy pomyślałem, że tutaj właśnie zakończy się moja przygoda zwana życiem, prąd zelżał i poczułem lekki smród. Niedaleko dostrzegłem ujście kanału burzowego. To była moja jedyna nadzieja. Zebrałem wszystkie siły, aby przeciwstawić się żywiołowi i dotrzeć do betonowego wypustu. Gdy tylko znalazłem oparcie pod stopami, wiedziałem, że przeżyję. Wygramoliłem się z wody na dno wielkiej betonowej rury i opadłem wyczerpany. Leżałem tak przez jakiś czas, czując, jak spływające z ulic brudy obmywają moje zmęczone ciało. Wiedziałem, że nie mam wiele czasu. Wychynąłem na zewnątrz, aby rozeznać się w sytuacji. Wsadziłem kij w mrowisko. Wszędzie szalały niebieskie syreny. Kwestią czasu było, aż całe wybrzeże zaroi się od policji. Musiałem jak najszybciej przedostać się w głąb miasta i to niepostrzeżenie. Tylko jak? Spojrzałem w głąb kanału burzowego. Zupełnie nie podobał mi się ten pomysł, ale nie miałem wyjścia. Przyświecając sobie latarką, ruszyłem w cuchnące trzewia Warszawy.

Błądziłem przez całą noc. Przesiąkłem smrodem i brudem. Nabawiłem się kataru. W końcu jednak udało mi się wydostać na powierzchnię. Nie potrafię powiedzieć, gdzie to było. Nieszczególnie zresztą mnie to obchodziło. Głowę zaprzątała mi myśl, jak mam dostać się z powrotem do domu. Z pomocą przyszedł zupełnie obcy dziadek, grzebiący w swoim fiacie 125.

− Wszystko w porządku, chłopcze? – zapytał. – Wojna dawno się skończyła. – Z pewnością widział, jak uzbrojony wygramoliłem się z kanału.

− Nie dla mnie. – Pokręciłem głową. – Potrzebuję pana pomocy – powiedziałem otwarcie.

− Gdzie cię przemycić? – zapytał, jakby czytał w moich myślach.

Okazało się, że pan Henryk, bo tak miał właśnie na imię, w latach młodości był powstańcem warszawskim. Pod koniec września 1944 roku, dokładnie tak samo, jak ja, przedostawał się kanałami, aby wymknąć się Niemcom. Kiedy w końcu wyszedł na ulicę, usłyszał gdzieś niedaleko oddział z miotaczami płomieni, niszczący wszystko, co napotkał na swojej drodze. Wiedział, że nie zdoła się wymknąć. Wtedy to właśnie  znikąd pojawił się wysoki niemiecki oficer. Stał przy swoim służbowym oplu i przyglądał się panu Henrykowi beznamiętnym spojrzeniem, po czym w ostatniej chwili zaciągnął go siłą do samochodu, nakrył kocem i wywiózł poza granice Warszawy. Pan Henryk nigdy więcej go nie spotkał i nie dowiedział się, dlaczego tak właśnie postąpił, zamiast wydać go w ręce pierwszego napotkanego komanda śmierci. Uratował mu życie i pan Henryk nigdy o tym nie zapomniał. Dlatego właśnie teraz wiózł mnie swoim starym fiatem na Odyńca. Historia lubi się powtarzać.

Kiedy nareszcie znalazłem się w mieszkaniu, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było zmycie z siebie warszawskiego syfu. Następnie, pomimo że byłem głodny jak wilk, wszedłem na forum, aby dowiedzieć się, co się właściwie wydarzyło. Szybko okazało się, że mój profil został usunięty.

Zostałem wrobiony? Wszystko na to wskazywało... Ale jak do tego doszło? Skąd ktokolwiek miałby wiedzieć, co planowałem? Musiałem się upewnić.

Po kolei wchodziłem na pozostałe fora. Logowałem się na każdym koncie, jednak wszystkie zostały usunięte. Użytkownika Dagon69 również nigdzie nie mogłem znaleźć. Jakby nigdy nie istniał.

Comments
* The email will not be published on the website.