Warszawa, 2 listopada 2019
Krew. Przez całą noc śniła mi się krzepnąca krew. Ze snu wyrwało mnie szuranie krzesła. Kiedy otworzyłem oczy, cały pokój był wywrócony do góry nogami. Nawet kołdra, pod którą spałem, jakimś cudem została wywinięta na lewą stronę. Pomyślałem, że znowu się zaczyna. Z tą różnicą, że tym razem nie mam do kogo się z tym udać. Adam nie żyje.
Ogarnąłem mieszkanie i odmówiłem modlitwę, której mnie nauczył. Twierdził, że odpiera zło, jednak gdy tylko skończyłem, usłyszałem przez drzwi, na klatce schodowej, przeraźliwy rechot jeżący włos na głowie. Nie zamierzałem zostawać w tym przeklętym miejscu ani minuty dłużej. Spakowałem wszystkie potrzebne mi rzeczy i wyniosłem się na Tenisową. Mieszkanie Adama stało puste, a ja i tak musiałem dalej czytać księgi, aby dowiedzieć się, co mam robić. Gdy tylko przekroczyłem jego próg, ogarnął mnie niewymowny spokój. Czułem się tam bezpiecznie.
Wrota zostały otwarte, ale na pewno dało się je zamknąć inaczej, niż zabijając okultystów. Zmotywowany, usiadłem do studiowania książek Adama. Im dłużej nad nimi ślęczałem, tym głupszy się czułem. Informacji znajdowałem całą rzekę, jednak brakło konkretów. Jak dotąd udało mi się ustalić, że sztukę goecji zapoczątkował król Salomon. Biblijny król Salomon. Został obdarzony przez Boga nie tylko niebywałą mądrością, ale również umiejętnością władania złymi duchami. Służyła do tego pieczęć, którą otrzymał. Dzięki niej udało mu się zniewolić siedemdziesiąt dwa demony. Pozostawały pod jego władzą do momentu, kiedy umieścił je wszystkie w naczyniu, które następnie wrzucił do jeziora bądź dziury w ziemi (zależnie od źródła) niedaleko Babilonu. Sztukę zniewalania złych duchów zawarł w swoim dziele – Mniejszym Kluczu Salomona, zwanym również Lemegetonem. Jeżeli grupa okultystów opierała się na tym woluminie, korzystając z tej samej pieczęci, to po świecie krążyło jeszcze siedemdziesiąt duchów. Siedemdziesiąt!
Czytałem z uwagą dalej, aby zorientować się, w jaki sposób można owe demony ponownie umieścić w jakimś naczyniu bądź usunąć z tego świata w inny sposób, jednak znajdowałem tylko wzmianki o magicznych ceremoniach i pierścieniach. Jak można zwalczać diabła diabłem? – pomyślałem. Byłem w kropce, jednak nie poddawałem się i sięgałem po kolejne pozycje, pustosząc ciasno zapchane półki biblioteczki Adama.
Koło dziewiętnastej usiadłem zmęczony na kanapie. Pozbawiony zapału, wpatrywałem się w rozgrzebany stos książek na stoliku. W jednej z nich, tuż przy numerze strony, dostrzegłem nakreśloną długopisem literę „A”. Co to mogło oznaczać? Zresztą, co za różnica... Byłem zmęczony i głodny. Wstałem i poszedłem do kuchni zrobić jakieś kanapki. Nie znalazłem chleba, ale za to sporo zupek instant. Kiedy wróciłem do pokoju z parującą miską pomidorowej, odpaliłem internet i po chwili prawie się zakrztusiłem. „Makabryczna Zbrodnia w Halloween” – brzmiał jeden z wyświetlonych nagłówków, a pod nim widniało zdjęcie ogródków działkowych przy Alei Niepodległości. Rozgorączkowanym wzrokiem chłonąłem tekst i czułem coraz większy niepokój.
„Fuck” – wyrwało mi się, kiedy przeczytałem, że policja znalazła pistolet-wiatrówkę, z którego zdjęto odciski palców. Wysłano również do analizy próbki krwi z wideł. Funkcjonariusze zadbali też o zabezpieczenie pobliskich monitoringów w poszukiwaniu sprawcy albo świadków zdarzenia.
Opadłem na oparcie sofy i wsłuchiwałem się w swój przyspieszony oddech. Jestem poszukiwany za morderstwo – dotarło do mnie. I nie uda mi się w żaden sposób wyjaśnić, że te dzieciaki nie były ludźmi. Były demonami, które pożarły dusze ciał, w których zamieszkały.
Straciłem apetyt.
Poczułem się nagle bardzo samotny. Zupełnie jakbym został zepchnięty poza ramy społeczeństwa. Sięgnąłem po telefon i nim zdążyłem zorientować się co robię, wybrałem numer do matki. Nie odebrała. Zadzwoniłem jeszcze raz, choć nie wiem po co. Brak odpowiedzi. Odłożyłem telefon, a po chwili znowu go podniosłem. Wybrałem numer ojca. To samo. Zdenerwowałem się. Zadzwonić jeszcze raz? – biłem się z myślami. – Nie. To na pewno nic takiego... Przecież nie pierwszy raz, kiedy nie odbierają ode mnie telefonu – pocieszałem się.
Kłębiło się we mnie zbyt wiele emocji. Musiałem to rozchodzić, więc ubrałem się i wyszedłem. Wieczór był mokry i zimny. Chodniki błyszczały jak śliski brzuch ryby. Zapiąłem szczelniej kurtkę i ruszyłem w stronę Kazimierzowskiej.
Z zamyślenia wyrwał mnie pisk opon hamującego samochodu. Obejrzałem się i zobaczyłem kobietę na pasach. Stała na środku ulicy i wpatrywała się nieobecnym wzrokiem w poirytowanego kierowcę. Nagle, jakby wyczuła, że ją obserwuję, i spojrzała prosto na mnie. Stanąłem jak wryty nie dowierzając własnym oczom. Nie patrzył na mnie człowiek, ale groteskowo wyglądająca maszkara. Struchlałem. Szybko odwróciłem wzrok i przyspieszyłem kroku. Z tego wszystkiego zapomniałem zabrać ze sobą rewolwer. Miałem zawrócić? Nie. Złe duchy na pewno chciały mnie sprowokować albo złamać. Nie mogłem na to pozwolić. Starając się zachować zimną krew, skręciłem w Kazimierzowską. Próbowałem przypomnieć sobie modlitwę św. Patryka, ale słowa plątały mi się w głowie, jakbym nad nimi nie panował...
Po jaką cholerę w ogóle wyszedłem?
Przy szkole usłyszałem za sobą jakiś huk. Odwróciłem się wystraszony, gotów do ucieczki. Niczego podejrzanego jednak nie zauważyłem. Serce wyrywało mi się z piersi, błagając abym uległ naturalnym instynktom, ale nie mogłem dać diabłu tej satysfakcji. Owionęło mnie zimniejsze powietrze, więc postawiłem kołnierz kurtki i ruszyłem dalej. Na rogu Wiktorskiej dostrzegłem nagle znajomą postać.
Adam?
Spojrzał na mnie i skręcił w Wiktorską.
Kiedy w końcu ocknąłem się z osłupienia, ruszyłem pędem za nim. Prawie się przewróciłem skręcając za róg, jednak nigdzie go już nie dostrzegłem. Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu...
Chyba popadam w obłęd – pomyślałem. – Adam nie żyje – powiedziałem do siebie cicho. Może objawił mi się jego duch? W końcu było Święto Zmarłych...
Zakręciło mi się w głowie. Wyjście z mieszkania nie było jednak dobrym pomysłem. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem w drogę powrotną.
− Robert? – usłyszałem skądś znajomy głos, kiedy skręcałem już w Racławicką.
Obejrzałem się. Przede mną stała młoda, śliczna czarnowłosa dziewczyna. Miała na sobie szary płaszcz i płócienną torbę na ramieniu. Wlepiała we mnie brązowe bystre oczy i ewidentnie nie była pewna, czy ja to ja.
− Iza? – Rozpoznałem ją w końcu.
− Co za spotkanie. – Uśmiechnęła się.
Iza była moją niespełnioną miłością ze szkoły. Nie pamiętam co prawda z której, ale ją pamiętałem doskonale. Mieliśmy się ku sobie i mało brakowało, a zostalibyśmy parą. Niestety rodzice przenieśli mnie do innego liceum. Kontakt się urwał.
− Ile to już czasu? – Otaksowałem ją mimowolnie.
− Ciężko policzyć. – Roześmiała się.
Staliśmy tak przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w siebie.
− Mieszkasz gdzieś w okolicy? – przerwała krępującą ciszę.
− Tak... jakby. – Uśmiechnąłem się niemrawo. – Opiekuję się mieszkaniem przyjaciela – wyjaśniłem szybko.
Iza pokiwała głową ze zrozumieniem i chwilę potem przeszył ją dreszcz zimna.
− Może wpadniesz na herbatę? – zaproponowałem, nim zdałem sobie sprawę z tego, co mówię. – Albo kawę?
Uśmiechnęła się promiennie, jednak widziałem, że coś rozważa. Po chwili kiwnęła pogodnie głową na znak, że się zgadza.
Ruszyliśmy w stronę Tenisowej, jednak po parunastu metrach zaczęły ogarniać mnie wątpliwości.
Jaka była szansa na takie spotkanie i to w zaistniałych okolicznościach? Czy to był przypadek czy celowe działanie nieczystych sił?
Nie mogłem ryzykować. Z pewnością chodziło tutaj o mnie. Nie ma przypadków. To na bank było ukartowane przez Upadłych.
− Zahaczymy jeszcze tylko o sklep. – Przyjrzałem się baczniej rysom Izy, jednak nie dostrzegłem żadnej maszkary. – Muszę kupić parę rzeczy.
Bez słowa skinęła głową.
Minęliśmy Tenisową i poszliśmy w stronę Puławskiej, do najbliższego sklepu spożywczego. Otworzyłem szeroko drzwi i szarmancko puściłem Izę przodem. Nim drzwi zdążyły się za nią zamknąć, ja byłem już daleko, biegnąc ile tchu. Mało nóg nie pogubiłem. Nie oglądałem się za siebie i nie zatrzymywałem. Wiedziałem, że w każdej chwili mogę zostać zaatakowany przez siły zła. Zrobiłem potężne koło, aby znaleźć się jak najdalej od Tenisowej, i po jakimś kwadransie zacząłem wracać. Przeciąłem Puławską i ruszyłem ciemną Wiktorską, z dala od ludzi. Nie uszedłem nawet pięćdziesięciu metrów, kiedy niespodziewanie dostrzegłem na zniszczonej elewacji kolejny symbol. Wyglądał jak wycinek koła z dziwnymi szlaczkami, jednak nie to było w tamtym momencie najbardziej osobliwe. Znak nie lśnił upiorną zielenią, jak poprzednie, lecz jarzył się krwistą czerwienią. Kiedy przystanąłem, aby lepiej mu się przyjrzeć, szybko zrozumiałem, że wszystkie symbole, usiane po Warszawie, faktycznie były jedynie „obwieszczeniami”. Teraz, kiedy Wrota zostały otwarte, z pewnością wszystkie symbole jarzą się barwą krwi, informując, że złe duchy zeszły w końcu na Ziemię. Rozpoczęte, dekady temu, ceremonie magiczne zostały zakończone. Piekielnym sukcesem. Co za obłęd...
Wróciłem na Tenisową. Nie miałem już sił. Byłem psychicznie zdewastowany, więc położyłem się spać. Nie dane mi było jednak wypocząć. Przewracałem się z boku na bok, nękany obrzydliwymi wizjami, atakującymi umysł. Chcąc nie chcąc, wstałem w końcu i wróciłem do studiowania książek.
Im szybciej ogarnę, co powinienem zrobić, tym szybciej zakończę ten koszmar. O ile nie wpadnę wcześniej w odrażające łapska demonów.