Warszawa, 8 listopada 9 listopada 2019
Uporczywe dźwięki nie chcą mnie opuścić. Słyszę krążące wokół mnie cienie. Krew w moich żyłach pali żywym ogniem. Błąkam się po mieszkaniu starając się nie prowokować ciszy za oknem. Cały czas jest nieznośnie ciemno. Nie potrafię określić pory dnia... albo nocy. Wszystko, czego dotknę, parcieje. Księgi zostawiają na mnie bardzo brzydkie ślady. Cuchnę. Czytane przeze mnie słowa wypalają w umyśle trwałe piętno, niczym stemple na bydle. Księgi nie są moje, ale ja będę ich. Magiczne symbole zlewają się ze sobą, tworząc szatańskie łamigłówki. Kiedy na nie patrzę, czuję trwogę, bo wiem, że one patrzą również na mnie. Są głodne, nienasycone. Drżącymi palcami przesuwam po krzywiznach linii znaków i symboli. Czuję bijącą od nich gorzką czerwień... A może słodką czerń? Uśmiecham się do nich. Pragnę, aby były mi przychylne, jednak z każdą kolejną stroną odbieram ich przeznaczenie coraz silniej. Nie zostały stworzone dla mnie i nie mam prawa na nie spoglądać. Nienawidzą mnie za to.
Przestałem jeść i spać. Żywię się niespotykanymi słowami w starożytnych językach. Wytchnienie daje mi szeptanie formuł i zaklęć. Okładki drżą w moich rękach, niecierpliwiąc się, abym je otworzył. Czas przestał się liczyć. Spadam, niczym kamień rzucony w otchłań liter. Otaczają mnie zewsząd. Wirują nad moją głową, układając się raz po raz w sycące słowa. Zniszczenie... Piekło... Otchłań... Zatracenie... Krzywdzą mnie, kiedy się rozproszę. Wymagają ciągłej uwagi. Są łase na komplementy. Pysznią się swoją naturą. Kiedy mam już dość, zasłaniam oczy, aby mnie nie widziały. Śmieją się wtedy, a ja razem z nimi. Jestem głupcem. Jestem nikim. Jestem tylko narzędziem. Narzędzia nie posiadają woli. Nie posiadają marzeń. Nie cierpią...
Nie jestem w stanie dłużej zakrywać oczu. Pokusa jest zbyt silna. Głód dręczy i napełnia mnie chłodem. Oczy swędzą i zachodzą krwią, kiedy zbyt długo podziwiam jakieś słowo. Umysł, łakomy wiedzy, stara się zapamiętać jak najwięcej, jednak słowa są śliskie. Wymykają się i ponownie wskakują do mętnego jeziora treści. Kiedy wszystko przyspiesza, przestaję nadążać. Wiruję w kółko, oszalały z tęsknoty za światłem. Przewracam się w końcu. Zawsze się przewracam, jednak nie zawsze się podnoszę. Czasami pełzam, niczym wstrętny gad, w poszukiwaniu kolejnego obcasa, który przydusi mnie do ziemi. Kiedy leżę, czuję nieuchronny koniec. Zbliża się... Słyszę jego kroki, coraz głośniejsze, coraz szybsze... Śmieję się obłąkańczo, bo wolność jest tuż tuż. Wtedy coś mnie podrywa do góry. Czuję stalowy uścisk na szyi i głos nakazujący mi nie przerywać tańca. Nie lubię tańczyć... Nie umiem tańczyć. Stoję bezradnie pełen poczucia winy i wstydu. Ponownie okazałem się niegodny.
Ponownie okazałem się jedynie człowiekiem. Spoglądam w górę i dostrzegam spływający na mnie obłęd. Nareszcie...