Dziennik obłędu - rozdział 30

Warszawa, 12 listopada 2019



Hineni. Obudziłem się z tym słowem na ustach. Nie mam pojęcia, kiedy zasnąłem, ale musiałem spać bardzo długo, bo łeb mi pęka. Nie pamiętam nawet... Zaraz... Naprawdę jest dwunasty listopada? Co do... Czym są dwa poprzednie wpisy? Nie wydaje mi się, abym... Pisałem już, że łeb mi pęka? Jak przez mgłę przypominam sobie szósty listopada, ale potem mam w pamięci czarną dziurę! Czy to na pewno moje wpisy? Co znaczą słowa z dziesiątego? Czy to jakaś inkantacja czy modlitwa? Mam mętlik w głowie. Powinienem coś zjeść.

Po śniadaniu jeszcze raz przejrzałem notatki. Najwyraźniej znalazłem jeszcze jedną literę przy numerze strony. Zapisałem: „32 – O”.

Co oznaczają te litery? Czy zostały przypisane cyfrom przypadkowo? Ułożyłem je po kolei.

13 – I

19 – A

29 – T

32 – O

43 – E

87 – G

IATOEG? A może, GEOTAI? Zaraz... GOETIA. GOECJA! Nazwa pochodzi z greckiego GOETEIA, czyli wycie lub skowyt.

Podniosłem wzrok znad notatek i spojrzałem na obraz wiszący na ścianie. Na widok skulonego psa z przelęknionym grymasem pyska przeszedł mnie dreszcz. Wstałem powoli i podszedłem do złoconych ram. Przyjrzałem się płótnu bliżej, jednak niczego szczególnego nie dostrzegłem. Może na odwrocie − pomyślałem i zdjąłem go ze ściany. Podszedłem bliżej okna, aby przyjrzeć mu się w jaśniejszym świetle, jednak tam też nic nie znalazłem. Rozczarowany obróciłem się na pięcie, aby odwiesić obraz na miejsce, i wtedy stanąłem jak wryty. W ścianie, na której wisiał, znajdował się sejf. Drżącymi z podniecenia rękami odłożyłem malowidło na podłogę i podszedłem do znaleziska. Drzwiczki posiadały zamek obrotowy z podziałką. Cyfry od zera do dziewięćdziesięciu dziewięciu. Zaraz... Rzuciłem się ponownie do notatek. Wszystko miałem zapisane. Nie. Brakowało mi jednej litery i przynależącej do niej cyfry. Zacząłem nerwowo wertować każdą z książek, jednak w żadnej nie znalazłem brakującego „E”. Podszedłem do regału, jednak z pozycji, które mnie interesowały, wybrałem już wszystko. Zacząłem po kolei przetrząsać kolejne książki. Tytuł po tytule wertowałem strony w nadziei, że szybko znajdę brakujące cyfry. Minęło parę godzin, a ja zrobiłem jedynie kosmiczny bałagan. Usiadłem zmęczony i pogrążyłem się w myślach. Każda z liter znajdowała się w książce, która bezpośrednio dotyczyła... Zaraz! Poderwałem się na równe nogi i ponownie podszedłem do biblioteczki. Szybko znalazłem grzbiet tomu, który pokazał mi Adam. Wyciągnąłem go i znalazłem obrazek miedziorytu Albrechta Dürera pod tytułem: Rycerz, Śmierć i Diabeł. Strona pięćdziesiąt dziewięć. Jest! Obok cyfry zobaczyłem upragnioną literę „E”.

Podekscytowany do granic  możliwości, spisałem numer strony w notatniku i podszedłem do sejfu. Nie było łatwo nauczyć się obsługi zamka szyfrowego, ale po kilkunastu próbach udało mi się ustalić, które „E” było pierwsze, a które drugie. Usłyszałem charakterystyczny zgrzyt i drzwiczki uchyliły się parę milimetrów. Z walącym sercem otworzyłem je szerzej i zajrzałem do środka. W niewielkiej wnęce znajdowało się jakieś zawiniątko. Wyjąłem je i położyłem na stole. Ostrożnie odwinąłem miękki materiał i moim oczom ukazały się dwie rzeczy. Pierwszą z nich był sztylet o błyszczącym ostrzu, jak się okazało, srebrnym. Widywałem już takie na ilustracjach w książkach. Były to sztylety, miecze lub pierścienie rytualne, mające służyć poskromieniu demona, którego się przyzwało. Obejrzałem dokładnie lśniące ostrze i z respektem odłożyłem na bok. Drugim przedmiotem była jakaś stara księga w skórzanej, powycieranej oprawie bez tytułu. Dopiero kiedy ją otworzyłem, zobaczyłem, co trzymam w rękach. Było to bardzo stare, wręcz zabytkowe wydanie Lemegetonu.

Więc to tak...

Przekartkowałem wolumin i znalazłem stary, całkiem wyblakły już kwit kasowy. Chwilę trwało, nim pojąłem, że była to księga, którą Adam odebrał dla swojego przyjaciela. Tylko dlaczego trzymał ją w sejfie? Dlaczego jej nie zniszczył? Dopiero po dłuższym czasie dostrzegłem, że pod nią leżała jeszcze ręcznie zapisana kartka.

„Użyć dopiero w ostateczności”.

Wyglądało na to, że Adam przewidział wszystko wiele kroków w przód. Wyglądało również na to, że ta ostateczność nadeszła i to na mnie spoczywała odpowiedzialność za użycie księgi.

„Użyć dopiero w ostateczności”.

Brzmiało to dosyć obiecująco, ale i przerażająco, niczym broń ostatniej szansy, jak bomba jądrowa, mogąca unicestwić przeciwnika i użytkownika jednocześnie.

Spojrzałem jeszcze raz na zniszczoną i niepozorną okładkę Lemegetonu. Nagle przeszedł mnie dreszcz, jakbym patrzył w czarną otchłań lufy pistoletu. Świadomość, że znajdowałem się w pomieszczeniu wypełnionym magicznymi tomami, a ten, który leżał przede mną był tak potężny, że sam Adam bał się go otwierać, sprawiła, iż zapragnąłem jak najszybciej stamtąd wyjść. Ubrałem się więc i z Lemegetonem pod pachą poszedłem do Parku Dreszera. Usiadłem na jednej z ławek i ostrożnie otworzyłem księgę. Nie będę pisał, jaka była jej zawartość (trzymaj się z daleka od jakiejkolwiek magii!). To, co znalazłem, zaskoczyło mnie jednak. Spodziewałem się dostać na tacy rozwiązanie problemu, otrzymałem natomiast tak dołujący nawał kolejnych informacji, że bardzo szybko poczułem się beznadziejnie zmęczony, jakbym włożył ołowiane buty. Okazało się, że siedemdziesiąt dwa demony, które zostały przywołane, to nie jedyne moje zmartwienie, bowiem każdy z demonów władał legionami złych duchów niższej rangi. A każdy z tych duchów miał pod sobą kolejne, słabsze duchy i tak dalej. Okultyści zatem nie władali obecnie siedemdziesięcioma demonami, jak myślałem, lecz setkami tysięcy, o ile nie milionami. Świat dosłownie zaroił się od zła.

Kiedy siedziałem tak na ławce, pogrążony w diabolicznej lekturze, dobiegł mnie jakiś chrobot. Oderwałem wzrok od spisu upadłych aniołów i rozejrzałem się. Na ławkę, wspiął się obrzydliwy tłusty szczur o zmierzwionej, brudnej sierści i żółtych zębiskach. Odsunąłem się z obrzydzeniem, obserwując, jak staje słupka i wpatruje się we mnie. Już miałem go przepędzić, kiedy usłyszałem świszczący głos:

− Naprawdę łudzisz się, że nas zwyciężysz? – padło pytanie.

Byłem zupełnie zdezorientowany. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to gryzoń do mnie przemawia. Zamknąłem księgę i objąłem ją mocno, w obawie, że zaraz zostanie mi odebrana.

Szczur roześmiał się.

− Wierzysz, że znajdziesz tam rozwiązanie? Tracisz cenny czas.

− Dlaczego? – odważyłem się zapytać, choć Adam zawsze mnie przestrzegał przed wdawaniem się w dyskusje z potępionymi duchami.

− Aby nas pokonać, musiałbyś grać według naszych zasad – wyjaśnił szczur.

− Łżesz – odparłem bez zastanowienia. – Wszyscy łżecie. 

− Kłamiemy – przyznał. – Albo mówimy prawdę, bo i tak nikt nam nie wierzy... – Gryzoń opadł na cztery łapki i wyszczerzył żółte zębiska.

− Jesteście niczym wobec potęgi Pana – stwierdziłem nieśmiało.

− Tylko wtedy, kiedy ma nad nami władzę – przypomniał mi demon. – Póki co mamy innych władców. – Szczur zachichotał.

− Już niedługo – zapewniłem i ponownie otworzyłem księgę, odważnie ignorując pomiot diabła, siedzący obok mnie.

− Zamiast tracić czas na arkana, których nie jesteś godzien, zadbaj o swoich bliskich.

Puściłem mimo uszu słowa, które miały mi namieszać w głowie.

− Twoim rodzicom przydałaby się opieka – stwierdził zły duch.

Wciąż milczałem, próbując skupić się na czytanym tekście.

− Nie wspominając o tej twojej nałożnicy. – Gryzoń mlasnął obrzydliwie.

Drgnąłem lekko, ale wciąż nie reagowałem. Demon chciał mnie sprowokować, aby przejąć nade mną kontrolę.

− Ola, tak? – zapytał. – Aleksandra – powiedział łakomym tonem. − Mamy ją na oku i to jej piękne ciałko... Szkoda, aby oddawała się tylko tobie. Znamy tysiące mężczyzn, którzy z pasją by ją zaspokoili. Brutalnie, co prawda, ale nic co ludzkie nie jest nam obce.

Poczułem, jak przyspiesza mi tętno, a oddech się spłyca. Zaczął narastać we mnie gniew.

− Brukowce miałyby niezłą pożywkę ze zbiorowego gwałtu na młodej i pięknej dziewczynie – wysyczał szczur. – Tak jak wtedy, kiedy twoja była zaszlachtowała, jak świnię, tego jej wymoczka na weselu.

Spłycony oddech przeszedł w ciężkie dyszenie, a palce zacisnęły mi się na okładkach księgi.

− Ola pięknie by się komponowała w plątaninie męskich, brudnych i chciwych rąk. Sam bym ją chętnie... – demon nie zdążył dokończyć.

Z hukiem zatrzasnąłem Lemegeton i chwyciłem gryzonia starając się go udusić. Zacisnąłem wściekłe palce na jego małej szyi, jednak on śmiał się tylko z moich nieudolnych prób. Nie mogłem dłużej wytrzymać tego odrażającego chichotu. Chory od żądzy mordu, wcisnąłem jego obrzydliwy łeb w usta i zacisnąłem zęby na karku, niczym prymitywny dzikus. Usłyszałem trzask drobnego kręgosłupa i po chwili poczułem przyjemne ciepło na języku. Odrzuciłem z nienawiścią, wciąż wierzgające truchło szczura, po czym otworzyłem usta, aby wypluć łeb. Ku mojemu obrzydzeniu z ust wysypały się czerwone, wijące się larwy. Natychmiast zebrało mi się na wymioty. Poderwałem się z ławki i oparłem o pobliski kasztanowiec. Torsje przerwał krzyk przerażenia, a następnie kolejny i kolejny. Napływały z każdego zakątka parku, niczym groteskowy kanon. Rozejrzałem się oszołomiony. Na każdym drzewie, no po prostu na każdym pieprzonym drzewie, wisiał ukrzyżowany, zakrwawiony gołąb. Ludzie pokazywali je sobie wstrząśnięci, a ja zupełnie nie wiedziałem, co powinienem był robić. Tylko ja mogłem coś poradzić, ale co? Rozglądałem się bezsilnie po ludziach, uciekających w popłochu z parku. Kiedy zostałem całkiem sam, podniosłem książkę i również ruszyłem w stronę bramy. Nim jednak wyszedłem, zobaczyłem coś, co uświadomiło mi, że demon mógł mówić prawdę. Między stalowymi prętami bramy zwisał martwy kot. Ten sam kot, który tyle razy mnie uratował. Był rozpruty niczym stary wysłużony worek, z którego wyciągnięto karmazynową podszewkę i rozwłóczono po chodniku. Czy mnie czeka taki sam koniec?

Comments
* The email will not be published on the website.