Dziennik obłędu - rozdział 31

Warszawa, 14 listopada 2019



Dobry Boże... Od paru dni śledzę na bieżąco wydarzenia w kraju i jestem przerażony skalą okrucieństwa, jakie zalało Polskę. Z każdym dniem przybywa zatrważających sytuacji, a ubywa wiary w ludzi. Rosnące w siłę zło nie ominęło nawet kościoła, gdzie wysługuje się kapłanami, niczym pacynkami w teatrze zniszczenia.

Na domiar wszystkiego, nie potrafię rozgryźć Lemegetonu. Czytam każde zdanie po trzykroć, aby niczego nie pominąć, a mimo to nic jeszcze nie osiągnąłem. Ot, kolejna książka magiczna. Czy demon miał rację? Może faktycznie tylko wtajemniczeni w arkana okultystyczne potrafią coś z tego wyciągnąć? Czy to oznacza, że jestem bezsilny? Nie... Nie mogę dać się zmanipulować. Oni chcą, abym tak myślał. Chcą mnie złamać, a kiedy utracę wszelką nadzieję, dopadną mnie i zniszczą.

Wciąż nie mogę wyrzucić z głowy tego, co zły duch mówił o rodzicach i Oli. Boję się. Boję się, że coś im się przytrafi. Na domiar złego nie mam odwagi, aby zadzwonić i dowiedzieć się, czy wszystko u nich w porządku. Bo co, jeżeli okaże się, że nie? To mogłoby mnie zniszczyć szybciej niż demony.

Nie wytrzymałem jednak i napisałem Oli SMS-a. Z duszą na ramieniu oczekiwałem odpowiedzi. Szybko zdałem sobie sprawę, że popełniłem głupotę, bo już nie potrafiłem skupić się na niczym innym, poza wyczekiwaniem na wiadomość od niej. Po niecałej godzinie udręki w końcu przyszła. Ola chciała się spotkać. Też bardzo mi na tym zależało, ale ryzyko było zbyt wielkie. Z drugiej strony być może miałem jedyną okazję, aby wszystko jej wyznać i uczulić na niebezpieczeństwo, jakie na nią czyhało. Była u siebie, więc ubrałem się i wyszedłem.

Kiedy jechałem na Ochotę z rewolwerem za pazuchą, zastanawiałem się, w jaki sposób miałbym jej wszystko wyjaśnić. Od czego zacząć? Od moich nocnych rajdów po mieście czy od uwolnienia Moniki z łap przyjaciół jej brata? Zaczęły narastać we mnie wątpliwości. Jak przyjmie informację, że zmagam się z demonami, które chcą zniszczyć ludzkość? Żałowałem, że nie zabrałem ze sobą artykułów, które dostałem od Adama. Jakiekolwiek poparcie moich słów byłoby darem niebios.

Rozmyślania przerwał mi telefon. Policjant, który ostatnio mnie przesłuchiwał, powiedział abym jak najszybciej zjawił się na komisariacie, gdyż mają nowe informacje dotyczące pożaru mieszkania rodziców i potrzebny im jestem do weryfikacji. Nic więcej nie zdradził. Bardzo niezadowolony z obrotu spraw, zadzwoniłem do Oli i odwołałem spotkanie. Nie wiedziałem ile czasu spędzę na komisariacie, a i do rozmowy przygotowany byłem marnie.

Przesiadłem się w autobus i ruszyłem w drogę powrotną. Zanim jednak udałem się na komendę, zahaczyłem o mieszkanie, aby zostawić broń. Gdy dotarłem w końcu na miejsce, jak zawsze, musiałem najpierw poczekać, nie wiem na co, aż w końcu dostałem przepustkę i ruszyłem za policjantem do jednego z pokojów.

Gliniarz nie wyglądał na wypoczętego. Jego znużona twarz i podkrążone oczy sugerowały, że mają ręce pełne roboty, w co nie wątpiłem, śledząc nagłówki w internecie.

− Ciężka noc? – zapytałem od niechcenia.

Gliniarz nie odpowiedział. Zamiast tego wyłożył na biurko teczkę, z której wyciągnął dwie fotografie i położył na blat.

− Zrobiono je na stacji benzynowej – powiedział, wskazując na zdjęcia.

Wychyliłem się w przód, aby przyjrzeć im się bliżej. Oba przedstawiały znajome mi bmw, a przy nim trzech kolesi, również mi znajomych. Paczka Marka.

− Rozpoznaje pan któregoś z tych mężczyzn? – zapytał policjant.

Podniosłem oba zdjęcia i przyglądałem się z bliska to jednemu, to drugiemu. Po kilku minutach pokręciłem głową i odłożyłem fotografie na blat.

− Nie wydaje mi się – odparłem niepewnie. – Może ich poznałem przez kogoś na jakiejś imprezie... Nie wiem, naprawdę nie wiem.

Liczyłem, że gliniarz będzie chciał jak najszybciej uzyskać jakiś konkret, i nie pomyliłem się. Nie czekał z odkryciem kart.

− To może nazwiska coś panu powiedzą? – zapytał.

− Spróbujmy – zaproponowałem.

− Czaplin.

Czaplin? – pomyślałem. Co za zbieg okoliczności...

Pokręciłem głową.

− Czyński.

Jak to Czyński??? – serce zaczęło walić mi jak młotem, jednak z opanowaniem ponownie pokręciłem głową.

Policjant przypatrywał mi się bacznie.

− Wójcicki – zakończył, nie odrywając ode mnie wzroku.

Aby zamaskować zaskoczenie i szok, jakiego doznałem, udałem atak kaszlu. Słaba zagrywka, ale nic innego nie przyszło mi do głowy.

− Przykro mi, ale nic mi te nazwiska nie mówią – stwierdziłem, kiedy w końcu opanowałem symulowane konwulsje. – To oni stoją za podpaleniem mieszkania?

− Być może. Tego dnia przemieszczali się tym samym samochodem, który uchwyciły kamery monitoringu w kamienicy pana rodziców.

− Pytał pan mojego ojca?

− Nie możemy się z nim skontaktować – odparł zrezygnowanym tonem. – Pana ojciec nie sprawia wrażenia, jakby zależało mu na zakończeniu śledztwa i ujęciu sprawców.

− A matka? – zapytałem zaniepokojony.

− Oboje nie odbierają telefonów. Cóż... Dziękuję, że się pan zjawił tak szybko. Jak tylko zdobędziemy nowe informacje, skontaktujemy się.

− Zaraz, a co z nimi? – zapytałem wskazując na zdjęcia. – Nie zostaną przesłuchani?

− Przykro mi, ale nie mogę udzielać żadnych informacji dotyczących przebiegu śledztwa.

− Rozumiem. – Pokiwałem głową. – Mogę w takim razie już iść?

− Jest pan wolny. – Gliniarz wskazał mi ręką drzwi.

Po opuszczeniu posterunku nie mogłem przestać myśleć o rodzicach. Dlaczego nie odbierali telefonów dotyczących śledztwa? Znałem ojca i wiedziałem, że w jego mniemaniu policja powinna wszystkiego się dowiadywać na własną rękę, zamiast zawracać mu głowę, ale matka nigdy nie zachowywała się w ten sposób.

To zresztą nie było moje jedyne zmartwienie. Kumple Marka byli potomkami okultystów. TYCH okultystów. Nie byłem orłem z matematyki, ale potrafiłem dodać dwa do dwóch. Wynik zawsze wynosił cztery!

Musiałem jak najszybciej spotkać się z Olką, aby wszystko jej opowiedzieć. Tylko czy uwierzy, że kumple jej brata przywołali zastępy demonów? Oczywiście, że nie. Chyba że przedstawię konkretne dowody... Tak! Wycinki z gazet! Artykuły!

Już miałem biec na autobus, kiedy ponownie zadzwonił telefon.

Matka.

Odebrałem błyskawicznie i od razu zapytałem, co się dzieje.

− Robert, proszę, pomóż nam! Nie wiemy, co robić! Wszystko jest takie... – Głos matki załamał się i przeszedł w płacz przerażenia.

− Gdzie jesteście? – zapytałem zdenerwowany.

− W domku letniskowym – załkała. – Nie rozumiem, co się dzieje... Te głosy... Ojciec jest na skraju, boję się, że... – Ponowny wybuch płaczu zakończył naszą rozmowę.

Nie miałem pojęcia, co chciała mi przekazać, ale wiedziałem, że miało to związek ze mną i złym duchem, który ostatnio mi groził. Najwyraźniej zabrał się za dręczenie moich rodziców, aby uderzyć w mój słaby punkt. Niedoczekanie!

Wezwałem taryfę i kazałem zawieźć się pod Warszawę, do domku letniskowego moich starych. Po drodze zahaczyłem jeszcze o mieszkanie, skąd zabrałem rewolwer.

Starałem się zachować zimną krew, jednak po prostu nie potrafiłem. Cały czas zerkałem nerwowo na zegarek, pospieszając co chwilę taksówkarza.

Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, ten sukinsyn zażyczył sobie za kurs dwieście pięćdziesiąt zeta. Nie miałem tyle. Nagle przyszło mi do głowy, że dupek chce mnie zwyczajnie naciągnąć. Zacząłem się kłócić, jednak szybko oprzytomniałem. Traciłem tylko czas. Wcisnąłem złotówie sto pięćdziesiąt do łapy, a następnie przyłożyłem lufę do skroni i kazałem zjeżdżać. Od razu przestawiły mu się priorytety. Kiedy zniknął w końcu za zakrętem, ruszyłem leśną ścieżką w stronę letniaka rodziców. Było jakoś po siedemnastej i zdążyło się już ściemnić. Nie radziłem sobie z narastającym we mnie napięciem. Nim się obejrzałem, biegłem przez mrok, modląc się w duchu, abym zdążył, nim wydarzy się coś strasznego.

Gdy w końcu, zasapany, dotarłem do drzwi wejściowych, bez ceregieli wparowałem do środka. W salonie panował mrok i tylko ogień z kominka oświetlał chybotliwie fotel stojący do mnie tyłem. Widziałem wystający znad oparcia czubek głowy ojca, więc ostrożnie podszedłem bliżej.

− Tato? – zapytałem. Nic nie odpowiedział. – Co się dzieje? Mama dzwoniła, że... – Obszedłem fotel i dopiero wtedy zobaczyłem, że to nie był czubek głowy ojca. W fotelu siedział martwy dostawca jedzenia. Jego twarz zastygła w pełnym przerażenia grymasie. Z piersi wystawał nóż kuchenny. Całe siedzisko przesiąknięte było krwią. Stałem jak wryty, kiedy ciszę rozdarł dziki skowyt. Z zacienionego kąta salonu natarł na mnie ojciec. W półmroku błysnęła siekiera.

Zrobiłem unik przed rozpędzonym ostrzem i obróciłem się błyskawicznie.

− Tato, to ja! – krzyknąłem, jednak już po chwili wiedziałem, że żadne słowa go nie powstrzymają.

W blasku ognia, twarz mojego ojca była iście demoniczna. Jego przepełnione nienawiścią i pogardą oczy, zupełnie zdziczałe oczy, wpatrywały się we mnie, jakby chciał wypatroszyć mnie gołymi rękami. Natychmiast przypomniały mi się słowa z pewnego serialu. Ogniu, krocz za mną.

To już nie był mój ojciec...

− Co zrobiłeś z mamą? – zapytałem, czując, jak narasta we mnie przerażenie.

Istota z siekierą uśmiechnęła się obrzydliwie i spojrzała ponad moim ramieniem.

Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem najstraszniejszą rzecz, jaką przyszło mi  kiedykolwiek oglądać. Moja matka, niczym upiór, stała w ciemności ze spuszczoną głową. Ubrana była jedynie w koszulę nocną. Długie włosy całkowicie zasłaniały jej twarz. Wyglądała, niczym skorupa człowieka.

Zaparło mi dech w piersiach. Błagałem w myślach, aby to nie była prawda. Jednak w chwili, kiedy powoli uniosła głowę, a w jej rękach zalśniły dwa kuchenne noże, wiedziałem już, że przyjdzie mi stoczyć najcięższą walkę w życiu. Nie tylko z demonami, ale i z samym sobą.

Przez pierwsze minuty łudziłem się jeszcze, że da się ich uratować, że ich dusze nie zostały pożarte przez sługusów piekła. Jak bardzo się myliłem...

Nie jestem w stanie opisać cierpienia, jakiego doświadczyłem tego wieczoru. Demony chciały mnie zniszczyć i udało im się bez pudła. Moja dusza została rozszarpana na tysiące krwawych strzępów. Z każdym aktem agresji, skierowanym w stronę istot wyglądających jak moi rodzice, zatracałem fragment własnego człowieczeństwa. Rzeczy, których wtedy doświadczyłem, które widziałem, które słyszałem, wyryły się w moim umyśle już na wieczność. Otrzymałem piętno, którego już nigdy się nie pozbędę. Miałem, mam i chyba już do śmierci będę miał żal do Boga, że zesłał na mnie tak nieludzkie cierpienie.

Gdy było już po wszystkim, siedziałem w półmroku salonu, lepki od krwi ludzi, którzy dali mi życie. Którzy wychowali mnie najlepiej, jak potrafili. Którzy pomimo różnic, jakie nas dzieliły, nigdy się ode mnie nie odwrócili i zawsze nazywali swoim synem. Tragedią jest to, że dopiero teraz uświadomiłem sobie ile dla mnie znaczyli, że ich kochałem. Nie miałem nawet kiedy im tego powiedzieć. Zawsze byliśmy sobie obcy. Traktowaliśmy się z rezerwą, nie dając dojść do głosu oczywistym uczuciom, jakie do siebie żywiliśmy. Nie potrafiliśmy przebaczyć sobie ułomności, pychy, uporu i zacietrzewienia. Troje ludzi, stanowiących rodzinę, traktowało się wzajemnie, jakby ledwo się znali.

Wszystkie te uczucia zaczęły wypływać na wierzch, niczym drewniane elementy zatopionego statku. Ja jednak nie rozpaczałem.

Dlaczego? – zapytasz.

Nie potrafiłem. Nigdy nie byłem na tyle blisko ze swoimi emocjami, aby dawać im ujście. Tak zostałem wychowany przez tych samych ludzi, których teraz nie potrafiłem pożegnać, choćby jednym szlochem, jednym westchnieniem. Byłem pusty.

To, co zrobiłem, sprawiło, że poczułem się obcy we własnym ciele. Moja dusza była skalana, brudna. Spływała krwią. Potrzebowałem oczyszczenia, obmycia... Ulgi.

Nie pamiętam, jak znalazłem się na moście Poniatowskiego. Stałem za balustradą i patrzyłem w mrok pode mną. Słyszałem szum upragnionej rzeki, która oczyści mnie z tego, co zrobiłem. Nie bałem się. Czekałem na odpowiedni moment. Słyszałem młodzież, przechodzącą za moimi plecami. Posypały się drwiny i wyzwiska kierowane w moją stronę. Nic mnie nie obchodziły. Co mogli wiedzieć o moim bólu? Byłem dla nich tylko walniętym kolesiem, stojącym na krawędzi mostu. Jedno życie w tę czy we w tę...

Kiedy mocniej zawiał wiatr, przeszył mnie dreszcz zimna. Wiedziałem, że to już. Przechyliłem zesztywniałe ciało lekko w przód i runąłem w mrok. Szum powietrza narastał z każdym kolejnym metrem, aż, w pewnym momencie, uświadomiłem sobie, że pode mną zamiast rzeki, znajduje się plaża. Nie robiło mi to już żadnej różnicy. Czekałem z utęsknieniem na wyegzekwowanie przez świat trzeciej zasady dynamiki. To musiało się tak skończyć.

Z łoskotem spadłem na brudny piach. Uderzenie wypchnęło całe powietrze z moich płuc. Usłyszałem serię trzasków, wydanych przez moje zesztywniałe ciało i nastała cisza. Nic już się nie wydarzyło. Czekałem zdezorientowany, jednak wciąż tam byłem. Leżałem przytomny i... cały.

Kiedy wrócił mi oddech, poruszyłem się. Nie sprawiło mi to żadnego bólu. Byłem wściekły. Ledwo udało mi się pozbierać z ziemi, usłyszałem drwiący śmiech, dochodzący z góry. Dostrzegłem grupkę młodych ludzi, wytykających mnie palcami i kpiących.

− Myślałeś, że ci na to pozwolimy?

− Jesteś nikim i nie masz władzy nad swoim życiem. Należysz do nas!

− Chciałeś przed nami uciec?

− Nie chcesz być świadkiem naszego tryumfu?

− Śmierdzący tchórz!

Nie dawałem za wygraną. Wyjąłem rewolwer i przyłożyłem lufę do czoła. Odciągnąłem kurek i nacisnąłem spust. Nic się jednak nie wydarzyło. Pociągnąłem za język spustowy jeszcze raz. Bez rezultatu. Otworzyłem bębenek. Naboje tkwiły w komorach.

Okropny rechot nade mną nasilił się.

Wyrzuciłem rewolwer i wbiegłem do Wisły. Zanurzyłem się pod wodę i otworzyłem szeroko usta. Lodowate zimno wdarło się do gardła, a następnie do płuc, jednak wciąż mogłem swobodnie oddychać.

Diabelskie sztuczki! – pomyślałem.

Po tym, jak się wynurzyłem, znowu otoczyły mnie odgłosy uciechy demonów. Odnalazłem rewolwer i oszalały z gniewu i rozpaczy zacząłem strzelać w kierunku diabłów. Nic sobie z tego nie robiły. Żadna z kul nie dosięgnęła celu.

Opadłem na kolana, krzycząc z rozpaczy i bezsilności. Diabły zaś tańczyły wokół mnie, zachwycone. Wyginały się w ekstazie, uderzając mnie raz po raz po twarzy, plując na mnie i kopiąc mnie. Czułem się zniewolony. Upodlony. Wiedziałem, że niebawem sięgnę dna. Świadomie wyprę się swojego przeznaczenia, Boga Ojca, swojej duszy i zacznę tańczyć razem z nimi, radując się bezmyślnie z końca świata.

Wtedy właśnie poczułem żal. Autentyczny żal za grzechy, którymi obrażałem i raniłem Tego, który oddał za nas życie. Dopiero teraz poczułem, ile zła, z którym nigdy nic nie robiłem, we mnie tkwiło. Tłumaczyłem sobie zawsze, że przecież istnieją ludzie gorsi ode mnie. Wzbierająca fala wyrzutów sumienia uderzyła we mnie niczym tsunami, miażdżąc moją pychę, egoizm, nienawiść i przerażenie.

− Przebacz mi, Panie – załkałem i po raz pierwszy w swoim życiu zapłakałem.

Pojedyncze łzy szybko przerodziły się w potoki, zalewające ubranie i piach, na którym leżałem zwinięty w kłębek, niczym zbity pies. Nic mnie już nie obchodziło tak bardzo jak to, że zawiodłem Boga, który złożył we mnie nieuświadomioną nadzieję wszystkich ludzi. Byłem nikim. Byłem prochem i pyłem w obliczu Tego, którego miłość wykraczała poza wszelkie ludzkie wyobrażenie. Wszystko, co miałem, co przeżyłem, czego doświadczyłem, zawdzięczałem Jemu. To, że mogłem cierpieć w Jego imieniu, było zaszczytem, łaską, jaką mnie obdarzył w najczarniejszej godzinie mojego życia.

Demony zniknęły. Leżałem sam w ciemności, zalany łzami.

Sam?

Nie. Przecież nigdy nie jesteśmy sami.

− Wszystko w porządku, chłopcze?

Podniosłem wzrok. Z ciemności wyłoniła się drobna postać staruszka z latarką.

To był pan Henryk.

Comments
* The email will not be published on the website.