Dziennik obłędu - rozdział 33

Warszawa, 18 listopada 2019



A więc jednak żyję... O ile stan, w jakim się znalazłem można nazwać życiem. Nim odpocznę, czuję się w obowiązku, aby wszystko opisać.

Kiedy wsiadłem do samochodu i ruszyłem w trasę, byłem pełen entuzjazmu i wewnętrznej siły zaszczepionej we mnie przez anioły. Czułem się niepokonany.

Ledwo wyjechałem z Warszawy, stan euforii minął. Zalęgło się we mnie zwątpienie, a następnie lęk. Starałem się je zignorować, jednak wciąż uparcie narastały. Wziąłem więc telefon i włączyłem kawałek: „Devil, devil” – Milck. Pomogło. Od tamtego momentu utwór ten towarzyszył mi przez całą drogę do Arkadii.

Jechałem niewiele ponad godzinę. Przez cały ten czas zastanawiałem się, czy nie wpadnę w kolejną zasadzkę, jak uprzednio nad Wisłą. Wątpliwości mnożyły mi się w głowie z każdym przejechanym kilometrem i tylko dziwne przeświadczenie, że dzisiejszej nocy wszystko dobiegnie końca, podtrzymywało mnie w decyzji, aby wciąż napierać na pedał gazu.

Kiedy dotarłem w końcu na miejsce, serce zabiło mi szybciej − na parkingu niedaleko bramy stało zaparkowane czarne bmw. Rozejrzałem się bacznie, jednak nikogo nie dostrzegłem, żadnej obecności któregokolwiek z okultystów. Wjechałem w głąb parkingu, następnie zawróciłem i stanąłem pod zamkniętym już sklepem. Nigdzie nie dostrzegłem żadnych postronnych osób, więc wysiadłem i zacząłem przygotowywać się do akcji.

Po przebraniu się i odpowiednim wyekwipowaniu przemknąłem pod osłoną ciemności do czarnej bety. Tak jak uprzednio przebiłem wszystkie opony i ruszyłem dalej w mrok, aby ominąć budkę strażnika przy bramie głównej i znaleźć jakieś przejście przez ogrodzenie na teren parku. Nie było trudno. Już po kwadransie szedłem ostrożnie przez zacienione tereny nad rozległym stawem. Wszędzie panowała cisza i spokój. Według mapki, którą zapamiętałem, musiałem kierować się na południe. Co jakiś czas mijałem, pogrążone w mroku zabudowania, jeżące włos na głowie. Fantastyczne, w moim odczuciu, budowle sprawiały wrażenie, jakbym przeniósł się w czasie o jakieś czterysta lat. Biła od nich niezrozumiała dla mnie groza. Budzące, na pierwszy rzut oka, podziw dzieła architektury skrywały jakieś mroczne tajemnice. Tajemnice, nad którymi nawet nie śmiałem się zastanawiać. Dosyć już miałem mroku w życiu.

Droga pod obelisk była dla mnie przytłaczająca. Nerwy miałem napięte do granic możliwości. Rajd na dworek w Brudnicach to był przy tym pryszcz, dziecięca igraszka. Tutaj mogłem stracić nie tylko życie, ale i duszę, a w najgorszym wypadku stać się częścią planów okultystów.

Choć wiedziałem, że wspomagają mnie potężne siły dobra, miałem wątpliwości, czy podołam i nie ulęknę się w obliczu zła, które już tyle razy dało mi porządnie w kość.

Brnąłem dalej w coraz gęstszy mrok. Powietrze zaczęło robić się jakby lepkie i brudne. Wiedziałem, że jestem coraz bliżej. Wyjąłem rewolwer i sprawdziłem bębenek. Chłód zimnej stali sprawił, że przeszył mnie dreszcz.

Co ja właściwie robię? – pomyślałem. – Zabicie człowieka, nawet najgorszego, z zimną krwią było zupełnie czym innym niż pozbawienie go życia w obronie. Czy działając w ten sposób nie okażę się równie potępiony jak oni?

Zatrzasnąłem bębenek i ścisnąłem mocniej rękojeść rewolweru.

"Panie, prowadź mnie" – szepnąłem.

Wziąłem głęboki oddech i z bronią wyciągniętą przed sobą ruszyłem dalej.

Nie przeszedłem nawet stu metrów, gdy dostrzegłem pomiędzy zaroślami łunę światła. Byłem już naprawdę blisko. Zakradłem się bliżej i dostrzegłem wyzierający spomiędzy drzew Cyrk, w którego centralnej części wznosił się Obelisk Ittara. Otoczony był setkami świec i licznymi pochodniami zatkniętymi w ziemię. Czuć było ciepło bijące od niedużych płomieni. Wokół obelisku stali okultyści. Po północnej stronie, plecami do mnie stał Kapsel, po wschodniej – Kłoda, po zachodniej – typ z Brudnic, któremu wpakowałem śrut w twarz, zaś po południowej − Olka wraz z Markiem. Każde było ubrane w identyczne czarne, ceremonialne szaty, choć Olka wyraźnie przewodziła temu zgromadzeniu, dzierżąc w ręku, błyszczący w blasku płomieni, wąski miecz.

Trwałem pewien czas w bezruchu, obserwując jak zahipnotyzowany sylwetki wypowiadające jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa i wykonujące przedziwne gesty. Nagle każde z nich wyrysowało wokół siebie okrąg na ziemi, który rozjarzył się upiorną zielenią, dokładnie taką samą, jak symbole w Warszawie. Ich inkantacje nagle przyspieszyły i przybrały na sile. Włosy zjeżyły mi się na karku, a ciepło bijące od płomieni ustąpiło narastającemu zimnu. Ogarnął mnie niepokój graniczący z paniką. Powietrze stało się jeszcze bardziej lepkie i niedługo potem poczułem czyjąś obecność. Rozejrzałem się i z trwogą dostrzegłem dziesiątki cieni, dryfujących między drzewami w stronę obelisku. Wyglądało to, jakby piątka okultystów ściągała swoimi inkantacjami złe duchy z całego świata. Mroczne cienie falowały wokół kamiennej budowli, niczym czarny woal na wietrze. Świece i pochodnie jakby przygasły.

Nie wiem skąd, ale uderzyło we mnie nagłe przeświadczenie, że demony wirujące wokół obelisku służą dużo potężniejszej istocie, którą okultyści starają się właśnie zawładnąć. Byłem świadkiem przywołania niewypowiedzianego zła, które miało dopełnić zamiarów i planów piątki potępionych. Nie mogłem na to pozwolić.

Strach, który mną władał, błyskawicznie przekułem w gniew. Narastał we mnie z każdą kolejną sekundą. Gniew za to, co chcieli zrobić Monice, za to, co zrobili moim rodzicom, za to, co zrobili temu leśnikowi... Gniew na Olkę za to, jak mną manipulowała, jak pomogła mnie złamać, upodlić i zniszczyć.

Nienawiść i furia. Dzika żądza wyrównania rachunków. Poczułem, jak budzi się we mnie żywy i nieposkromiony ogień.

Wyszedłem z mroku zarośli i ruszyłem prosto na Kapsla. Nie słyszał mnie. Nie wiem nawet, czy poczuł, jak przyłożyłem mu lufę do potylicy. Wiem natomiast, że na pewno poczuł, kiedy pociągnąłem za spust. Huk wystrzału przerwał szalone inkantacje pozostałej czwórki. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się głowa Kapsla, unosiła się teraz czerwona mgiełka. Kłoda i brzydal spojrzeli wystraszeni w moim kierunku. Olka stojąca z Markiem za obeliskiem nie wiedziała jeszcze, co się stało.

− Ty? – zapytał brzydal zupełnie zbity z tropu.

Nie wiem, co w tamtym momencie mną kierowało, czy poczucie sprawiedliwości, czy pragnienie zemsty, ale bezwiednie wycelowałem w niego lufę rewolweru i wystrzeliłem. Kula trafiła go w pierś. Drgnął i osunął się na ziemię.

To samo spotkało Kłodę, który oberwał w brzuch.

Niespiesznym krokiem podszedłem do bezwładnego ciała. Spojrzałem na stojącą teraz samotnie Olkę i wpakowałem Kłodzie jeszcze jedną kulę w łeb.

Moja niegdysiejsza miłość uśmiechnęła się diabolicznie. Nie wyglądała na zaskoczoną.

Usłyszałem za sobą szybkie kroki. Nim zdążyłem się obrócić, zostałem obalony przez szarżującego Marka. Obaj przewróciliśmy się na ziemię. Następną rzeczą, jaką zobaczyłem, był jego rozpędzony łokieć. Upuściłem broń i złapałem się za rozbity nos. Przenikliwy ból rozlał się po całych zatokach, wyciskając z oczu potok łez. Następny atak Marek przypuścił na brzuch. Szczęście, że mięśnie miałem napięte. Przeturlałem się i podniosłem, próbując dostrzec skąd nadejdzie kolejny cios. Krew, mieszając się ze łzami, zalewała mi brodę i ubranie.

Niewyraźna postać ruszyła na mnie z impetem. Zrobiłem unik, jednak niewystarczająco szybko. Pięść Marka uderzyła mnie w dolną część żuchwy tak mocno, że aż się zatoczyłem. Kiedy ponownie odzyskałem równowagę, widziałem już trochę lepiej. Błyskawicznie natarłem w odwecie. Podszedłem naprawdę blisko, jednak na razie tylko przyjmowałem razy, zasłaniając głowę przedramionami. Czułem bolesne uderzenia na żebrach i brzuchu, ale wciąż czekałem z atakiem, aż się zmęczy. Po kilkunastu bolesnych ciosach na mój korpus i nogi w końcu doczekałem upragnionego momentu, kiedy popełnił błąd i zostawił lukę w gardzie. Natychmiast to wykorzystałem. Wyprostowałem skuloną sylwetkę, wyprowadzając całym ciałem cios łokciem w podbródek Marka. Usłyszałem chrzęst łamanej kości i zduszony krzyk, kiedy prawie odgryzł sobie język. Przewrócił się na plecy oszołomiony i nieporadny. Odnalazłem rewolwer i przyłożyłem mu do serca.

Rozejrzałem się za Olką. Stała w miejscu, niewzruszona i kpiąca.

− Przerwij to albo go zastrzelę! – krzyknąłem, czując w ustach żelazisty smak krwi.

− Przestrzegano mnie, że możesz się zjawić – odpowiedziała, jakby nie pojmowała powagi sytuacji.

− Zabiję go! – wrzasnąłem.

− Dalej. – Roześmiała się. – Strzelaj! Zemścij się!

Zamarłem. Nie mogła być aż tak potępiona...

− Zrobię to – ostrzegłem, jednak nagle dotarło do mnie, że nie rozmawiam z kobietą, którą znałem. Stała przede mną zupełnie obca osoba czy może raczej istota. Jej szalony wzrok i dzikie rysy w niczym nie przypominały Olki. Raczej potwora.

Znowu zaniosła się nieludzkim śmiechem i powróciła do rytuału, który przerwałem. Spojrzałem na Marka. Był przytomny i uśmiechał się do mnie wyzywająco.

Ponownie zawładnęła mną wściekłość. Zacisnąłem palce na rękojeści rewolweru i zacząłem okładać nią zakrwawioną twarz pode mną. Chciałem zmyć z jego gęby ten pyszny uśmieszek. Byłem w amoku. Czułem, jak z każdym kolejnym ciosem ramię pali mnie coraz mocniej. Dźwięki uderzania kolbą zmieniały się na coraz bardziej mlaszczące. To było szaleństwo. Obłęd.

Nim zdołałem się opanować, Marek już nie żył. Cały byłem pokryty jego krwią. Rewolwer ślizgał mi się w dłoni.

Wstałem dysząc ciężko i utkwiłem szalone spojrzenie w tej dziwce.

Wyczuła to i również na mnie spojrzała. Jej mina nie była już taka harda. Wypowiedziała jakieś niezrozumiałe słowa do wciąż krążących wokół obelisku demonów i wskazała na mnie ostrzem miecza.

Cienie, jak na rozkaz, jeden po drugim, zaczęły pikować prosto na mnie. Uniosłem obolałe ramię i strzelałem, aż opróżniłem bębenek. Dwa duchy zniknęły, gdy tylko przeszyła je kula. Reszta przebiła się przez moją obronę i poderwała mnie w powietrze, szarpiąc mną na wszystkie strony. Moim oczom ukazały się obrazy tak przeraźliwe, że zatracając się w nich, zupełnie porzuciłem wszelką nadzieję. Makabryczne wizje atakowały mój umysł, osłabiając wolę walki, a potem przetrwania. Czułem szpony demonów rozdrapujące moje ciało, zęby szarpiące obolałe mięśnie, ból rozsadzający czaszkę. Słyszałem dźwięk rozrywanego materiału, łamanych kości oraz własny krzyk. To był koniec. Byłem tego pewien.

Mrok, który mnie otoczył, był nieprzenikniony i zaciskał się wokół, niczym pętla na szyi skazańca. Świat przestał istnieć. Odchodziłem. Opuszczałem go, jednak nie tak, jakbym sobie tego życzył − unosząc się do nieba. Byłem ściągany coraz głębiej i głębiej w nieprzenikniony mrok. Dusza, niczym korek od butelki wtłoczony pod wodę, parła w górę, jednak ja ciągnąłem ją nieprzerwanie w dół. Do piekieł, gdzie spędzę resztę wieczności w rozrywającym umysł bólu. Bez Boga. Bez nadziei.

Brudny mrok niespodziewanie rozjaśnił blask tak intensywny, że przedzierał się przez zaciśnięte powieki. Ciepły i bezpieczny kokon, otoczył mnie niczym nienarodzone dziecko w łonie matki. Ból i strach zniknęły. Odważyłem się otworzyć oczy i ujrzałem niebieskie zastępy. Anioły, pod dowództwem najwspanialszego z nich, odzianego w błękit i czerwień, dzierżącego miecz utkany ze światła, natarły na demony.

„Któż jak Bóg” – szepnąłem.

Anioły wyrwały mnie z rąk nieprzyjaciół i wzniosły w górę, coraz wyżej i wyżej, do świata, z którego przybyłem. Nie chciałem wracać. Tutaj, pośród nich, było mi tak dobrze, tak bezpiecznie...

− Musisz to zakończyć – odezwał się jeden z aniołów. – Pan na ciebie czeka, ale to jeszcze nie koniec.

Puścili mnie i dalej wznosiłem się już sam. Aż wszystko wkoło zadrżało i ponownie spadłem.

Nogi ugięły się pode mną, kiedy opadłem na trawę. Wszystkie demony zniknęły, a świece ponownie rozjarzyły się blaskiem. Zostałem tylko ja i Olka. Patrzyła na mnie wściekła, że udało mi się przetrwać.

Rozejrzałem się ledwo przytomnym wzrokiem za bronią, jednak nigdzie nie mogłem jej znaleźć. W kieszeni miałem jeszcze ze dwadzieścia naboi, ale gdzie był ten cholerny rewolwer?

Olka wzniosła miecz w górę i zaniosła się tak bluźnierczymi inkantacjami, że chociaż nic nie rozumiałem, zasłoniłem uszy, bo nie byłem w stanie ich słuchać.

Zachmurzone niebo zawirowało nad jej głową i zaczęły z niego spływać na dół kolejne nieprzeniknione cienie złych duchów. Przestraszyłem się, że przyjdzie mi przechodzić ponownie przez to samo, jednak tym razem upiory opadły nie na mnie, ale na Olkę. Jeden po drugim wnikały w jej ciało, a ona z lubieżnością przyjmowała każdego z nich, jak upragnionego kochanka. Nie miałem czasu, aby dłużej oglądać tę scenę. Przyświecając sobie wyrwaną z ziemi pochodnią, wróciłem do szukania rewolweru. Przecież musiał gdzieś tutaj być...

Zaaferowany, zupełnie nie zwracałem uwagi na wydarzenia za moimi plecami. Dopiero, kiedy odnalazłem broń i ją przeładowałem, odwróciłem się. Olka stała tuż przede mną. Jej oczy, niegdyś tak piękne i uwodzicielskie, zamieniły się w czarne dzikie ślepia. Była nie mniej przerażająca od zjaw, które mnie porwały. Natychmiast wycelowałem w nią lufę, lecz nim zdążyłem ściągnąć spust, jej ręka wystrzeliła w moim kierunku. Chwyciła mnie za gardło i uniosła w górę. Ponownie upuściłem broń, siłując się teraz z jej stalowym uściskiem. Bez skutku. Dusiła mnie jeszcze przez chwilę, po czym cisnęła jak szmacianą lalką o obelisk. Odbiłem się obolałymi plecami i osunąłem na ziemię. Nim zdążyłem podnieść głowę, Olka była już przy mnie. Złapała mnie i cisnęła w przeciwnym kierunku, prosto w zarośla. Gałęzie dotkliwie mnie poraniły. Z łoskotem upadłem na jakieś kamienie, rozbijając łuk brwiowy. W głowie mi zawirowało, a jedno oko zalało się krwią i błyskawicznie zaszło opuchlizną. Podniosłem się z trudem i obróciłem, spodziewając się spotkać moje przeznaczenie. Byłem jednak sam.

Wbrew własnej woli i zdrowemu rozsądkowi powlokłem się z powrotem w obręb blasku świec, aby znaleźć broń – moją jedyną nadzieję na zakończenie tego koszmaru. Olka gdzieś zniknęła. Wkoło, jak makiem zasiał, panowała cisza. Utykając ruszyłem do leżącego na ziemi rewolweru, kiedy nagle wszystkie płomienie zgasły, pogrążając mnie w zupełnej ciemności. Wiedziałem, że zaraz nastąpi atak, jednak nie wiedziałem skąd. Schyliłem się po broń i natychmiast dostrzegłem unoszącą się przede mną w powietrzu, Olkę. Czerń nocy była niczym w porównaniu z jej aurą zła. Wyglądała, jakby wisiała na tle czarnej dziury. Uniosłem rewolwer i po chwili krzyknąłem z przerażenia. Trzymałem w ręku wijącego się węża o jadowicie zielonych oczach. Błyskawicznie ukąsił mnie w ramię, a kiedy go upuściłem, rzucił się na mnie ponownie. Robiłem, co mogłem, aby się opędzić, jednak atakował mnie coraz bardziej zajadle. Każda moja próba obrony kończyła się kolejnymi ranami od ostrych zębów piekielnego stworzenia. Broniłem się coraz bardziej rozpaczliwie, aż w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie mam żadnych ran po ukąszeniach. Wąż nie był prawdziwy.

To tylko iluzja – pomyślałem.

Zaprzestałem walki i zamknąłem oczy, przyzywając imię Zbawiciela. Wąż zniknął, jednak nie spodobało się to istocie lewitującej przede mną. Natarła na mnie z mieczem, niczym średniowieczny wojownik. Rzuciłem się do przodu, robiąc unik przed ostrzem. Przeturlałem się po ziemi i szybko podniosłem z powrotem na, nie tak równe już, nogi. Byłem bezbronny, ale wciąż zdeterminowany.

Bezbronny? Przecież mam jeszcze sztylet – uświadomiłem sobie nagle.

Dobyłem ostrza i instynktownie zasłoniłem się nim przed kolejnym atakiem. Klinga miecza zadzwoniła o głownię sztyletu. Przeklęta stal przeciwko srebru. Istota natychmiast skrzywiła się w pogardzie. Ja natomiast poczułem, jak wstępują we mnie nowe siły, jak budzi się we mnie lew. Teraz ja przypuściłem atak na opętaną demonami Olkę. Moje ciosy były dużo szybsze i silniejsze niż przedtem. Czułem obecność moich aniołów stróżów, którzy wspierali mnie w każdym kolejnym ruchu, każdej akcji, jaką podejmowałem. Powoli spychałem przeciwnika do tyłu, a gdzie przeszedłem, tam płomienie świec ponownie się zapalały. Zgromadzenie demonów w ciele Olki było wściekłe. Obnażała zęby i warczała nieludzko, a kiedy rozkręciłem się na dobre, kierowany pomocą aniołów, udało mi się w końcu wytrącić jej broń, która zniknęła gdzieś w mroku. Istota została przyparta do obelisku. Syczała na mnie i warczała niczym nieznane nauce zwierzę. Uniosłem ostrze sztyletu, aby zadać ostateczny cios, jednak w tym momencie twarz Olki zaczęła się zmieniać. Jej rysy złagodniały, oczy odzyskały dawny uwodzicielski wygląd. Usta, spięte dotąd w odrażającym grymasie, rozluźniły się i rozchyliły delikatnie w najcudowniejszym z możliwych wyrazów niewinności i uległości.

− Odeszły – szepnęła wystraszona. – Uciekły, już ich nie ma. – Uśmiechnęła się i po chwili rozpłakała, opadając na kolana. – Wybacz mi, Robert. – Łkała, tuląc się w rozpaczy do mojej zakrwawionej nogawki. – Nie wiedziałam – szlochała. – Nie wiedziałam, że tak to się skończy. – Zaniosła się płaczem i przylgnęła do mnie całą sobą.

Wspomnienia natychmiast wróciły. Wspomnienia tych wszystkich chwil spędzonych razem – śmiechu, pieszczot, rozmów, wspólnego planowania przyszłości.

Coś we mnie pękło. Opuściłem broń i łzy napłynęły mi do oczu. Ostrożnie podniosłem zaryczaną Olkę i spojrzałem na nią. Jej śliczna buzia, wygięta w podkówkę, w niczym już nie przypominała maszkarona, z którym przed chwilą walczyłem.

− To naprawdę ty – stwierdziłem, po czym przytuliłem ją mocno.

Ciepło i bliskość jej ciała były dla mnie upragnioną oazą. Ostoją, bez której nie mogłem przetrwać. Jej zapach, łomotanie serca, delikatne palce, błądzące po moim ciele... Myślałem, że utraciłem ją na zawsze.

− Wybacz mi, Robercie... – załkała ponownie, wtulając się we mnie jeszcze mocniej.

Trzymałem ją w objęciach i głaszcząc po głowie syciłem nią zmysły. W końcu jednak nie mogłem już dłużej zwlekać. Pocałowałem ją. Nasze pokrwawione wargi chyba jeszcze nigdy się tak sobą nie upajały. Trwaliśmy tak dłuższą chwilę, spojeni w jedność, aż w końcu spojrzałem na nią pełnym miłości wzrokiem i otarłem łzy z jej policzka.

− Wybaczam ci, skarbie – powiedziałem cicho i wbiłem sztylet między żebra.

Olka otworzyła szeroko przepełnione bólem i przerażeniem oczy, jednak po chwili jej twarz wykrzywiła się ponownie w obrzydliwego potwora. Z jej ust wydobył się pełen grozy warkot.

Wyszarpnąłem ostrze i dźgnąłem ponownie, zanosząc się tragicznym płaczem. Z każdym kolejnym ciosem czułem, jakbym to siebie zabijał, a nie ją. Każde pchnięcie sztyletem odsyłało kolejnego z demonów, który w nią wniknął, a były ich legiony.

Kiedy ostatni ze złych duchów wrócił pod władzę Najwyższego, klęczałem zrozpaczony w kałuży krwi, trzymając w objęciach zwiotczałe i zimne ciało kobiety, którą kochałem.

To niesamowite, ile bólu i cierpienia jest w stanie znieść ludzki umysł, nim popadnie w obłęd. A nawet wtedy wciąż jest w stanie odczuwać i cierpieć.

Złożyłem ciało Oli w kamiennej trumnie, nieopodal obelisku, i poprosiłem Boga, aby ulitował się nad jej duszą.

Rozejrzałem się po pustym i zimnym Cyrku. To był koniec. Udało mi się zamknąć Wrota. Jednak za jaką cenę?


Gdy piszę te słowa, zaczyna już świtać. Nadszedł nowy dzień. Niebawem udam się na upragniony spoczynek. Gdy skończę spisywać tę historię, zbiorę całość i ukryję w zabytkowym biurku Adama. Prędzej czy później ktoś odkryje, że mieszkanie stoi puste albo nawet że Adam nie żyje. Mieszkanie wraz z zawartością prawdopodobnie pójdzie pod młotek. Wszystkie antyki wylądują u nowych właścicieli, a wtedy ktoś na pewno odkryje ten dziennik. Dziennik ukryty w zabytkowym biurku. Czy trzeba czegoś więcej, aby ktoś go przeczytał? Ktoś taki jak Ty...

Kiedy już to zrobię, wysłucham ostatni raz Wrong Side of Heaven zespołu Five Finger Punch, a następnie pójdę do parku na spacer, podziwiać nowy dzień. Dzień, który będzie bardzo pracowity dla policji. Zarówno tej z okolic Nieborowa, jak i tej z Warszawy, bo już niebawem ktoś zgłosi młodego mężczyznę, który leży w parku z przestrzeloną skronią. Samobójcę, który zostanie powiązany z tajemniczymi zabójstwami w Halloween. Syn zamordowanych rodziców, którym spalono mieszkanie. Morderca piątki osób znalezionych w parku w Arkadii... Już widzę te nagłówki w gazetach.

Zastanawiasz się pewnie, dlaczego planuję odebrać sobie życie, skoro jestem pieprzonym bohaterem? Po prostu zbyt wiele zła widziały moje oczy. Jestem, można by rzec, piekielnie zmęczony. Wszystkie wydarzenia utkwiły w mojej pamięci, niczym tysiące igieł. Żaden śmiertelnik nie powinien oglądać i doświadczać takich okropieństw. Moje bohaterstwo nie wynika wcale z tego, że odesłałem pomioty diabła tam, skąd przybyły, ale z tego, że tego doświadczyłem i nie oszalałem. Chociaż, kto wie? Jak by nie było, już raz zostałem rozszarpany przez demony, a mimo to kończę zapisywać swoją historię.

Żegnaj zatem, przyjacielu, o ile mogę się tak do Ciebie zwracać, i wspomnij mnie czasem, jak będziesz przechadzał się po Mokotowie.

Zaczynając pisać ten dziennik, bardzo mi zależało, abyś uwierzył w słowa, które Ci przekazuję, ale teraz to już bez znaczenia. Najważniejsze, że Pan na mnie czeka.

Comments
* The email will not be published on the website.