Warszawa, 30 sierpnia 2019
Ze zdumieniem odkryłem, że Tenisowa jest o rzut beretem ode mnie. Masę razy przechodziłem obok, nie zdając sobie sprawy z istnienia tej niedużej uliczki. Uliczki, która wyglądała jakby zatrzymała się w czasie w roku 1945. W pierwszej kolejności rzuciła mi się w oczy przedwojenna, choć nowoczesna jak na tamten okres, kamienica, na której wciąż widniały ślady kul i szrapneli z powstania warszawskiego. To tutaj pod numerem 8, jak się potem dowiedziałem, zginął w trakcie powstania Jerzy Bohuszewicz – strzelec batalionu „Bałtyk”. Chłopak miał dwadzieścia trzy lata.
Wciąż nie mogę się nadziwić ilu młodych ludzi chwyciło za broń w trakcie powstania, aby walczyć z niemieckim okupantem. Współcześnie taki zryw byłby niewykonalny. Gówniaki, w akcie oporu, włączyłyby odpowiedni filtr na swoich mediach społecznościowych, a co odważniejsi założyliby koszulki z kotwicą powstańczą bądź husarią... Ale na tym by się skończyło. Zresztą, nawet gdyby znaleźli się tacy, którzy zapragnęliby stawić czynny opór, ich rodzice skutecznie odwiedliby ich od tego zamiaru. Patriotyzm stał się jedynie hasłem do użytku na marszach i demonstracjach. Czy to źle? To mimo wszystko symbol naszych czasów – czasów pokoju i dostatku, więc powinniśmy się z tego cieszyć. Jak zwykle odbiegam od tematu...
Numer ósmy ulicy wyglądał niesamowicie, jednak budynek pod numerem siódmym był totalnie odjechany. Gdy go zobaczyłem, pierwszym moim skojarzeniem była grecka świątynia, skrzyżowana z przedwojenną posiadłością. Gdybym skończył szkołę, pewnie potrafiłbym określić jego styl architektoniczny, jednak ze względu na braki w wiedzy mogę opisać go tylko słownie. Piętrowa, nieforemna bryła budynku była otoczona niskim, metalowym parkanem, pomalowanym na zielono, co już samo w sobie robiło niesamowite wrażenie. Jednak największy mój podziw budziło główne wejście, nad którym cztery potężne kolumny podtrzymywały trójkątne zadaszenie. Ten właśnie element przypominał mi grecką świątynię. Byłem tak urzeczony, że obszedłem budynek dookoła, i to była bardzo dobra decyzja, gdyż na tyłach znajdowało się malownicze wyjście na nieduży taras. Od niego zaś po bokach biegły w dół schody, niczym w posiadłości Bruce’a Wayne’a.
Kiedy z otwartymi z podziwu ustami okrążyłem już cały budynek i znalazłem się z powrotem przed frontem, zdałem sobie sprawę, że jestem obserwowany. Rozejrzałem się i dostrzegłem tego zdziwaczałego dziadka, stającego na rogu. Przywołał mnie gestem i zniknął za winklem. Okazało się, że wejście pod kolumnami jest zamknięte, a wchodzi się z boku, przez wąską furtkę.
Koleś poprowadził mnie wąską klatką schodową do siebie i po raz kolejny doznałem szoku. Miałem nieodparte wrażenie, że znalazłem się w mieszkaniu Sherlock’a Holmes’a. Ściany pokrywały tapety o ciepłych barwach, z nadrukowanymi rozmaitymi deseniami, wszędzie pełno było antycznych drewnianych mebli, tworzących bardzo przytulny, choć trochę graciarski klimat, ale największe wrażenie zrobiła na mnie liczba książek. Zajmowały gigantyczne regały, długie półki, gabloty, a nawet blaty stolików i biurka. Na pierwszy rzut oka wszędzie panował bałagan, jednak im dłużej przyglądałem się wystrojowi, tym większego nabierałem przekonania, że wszystko spoczywa na swoim, ustalonym miejscu. Atmosfera mieszkania była iście niesamowita.
Staruszek najwyraźniej dostrzegł moje zdumienie, gdyż stwierdził zdawkowo, że jest antykwariuszem, co powinno wszystko wyjaśnić i ostudzić zapał w moich oczach. Tak się rzecz jasna nie stało, więc zapytał, czy napiję się kawy albo herbaty. Było mi wszystko jedno, więc kiwnąłem tylko głową, wciąż wodząc wzrokiem po nietuzinkowym wystroju mieszkania.
Gdy facet pojawił się ponownie z dwoma kubkami parującej czarnej herbaty, wskazał mi miejsce na sofie (stała przy niskim stoliku, wyglądającym, jakby pamiętał czasy samego Napoleona). Sam zaś zajął wysoki fotel naprzeciwko. Kiedy usiadłem, przeszedł od razu do sedna.
− Skoro już przyszedłeś, to mogę w końcu odpowiedzieć na twoje pytania. Najpierw jednak ja muszę o coś zapytać. – Spojrzał na mnie poważnie. – Jak bardzo jesteś „zakorzeniony” w otaczającym cię świecie materialnym?
Otworzyłem szeroko oczy, nie bardzo wiedząc, jak mam rozumieć to pytanie. Dziadek chyba dostrzegł moje zmieszanie, gdyż zapytał pomocniczo, jak twardo stąpam po ziemi.
− Bardzo szybko opuściłem rodzinne pielesze. Aby przetrwać, musiałem kombinować i stale zachowywać czujność. Nie miałem czasu na żadne fantazjowanie czy marzycielskie zadumki, jeśli o to panu chodzi – odparłem.
− A Bóg? – zapytał znienacka. – Jesteś wierzącym czy ateistą?
− Wierzę w istnienie Boga, ale nakazuje mi to raczej logiczne rozumowanie, niż jakieś własne doświadczenie...
Zaczynałem czuć się niezręcznie, zasypywany pytaniami, które, jak mi się wydawało, nie mają nic wspólnego z celem, w jakim tutaj przyszedłem. Aby to zamaskować, upiłem łyk herbaty.
− Więc można stwierdzić, że jesteś przyziemny. – Facet wpatrywał się we mnie zaintrygowany. – Jak w takim razie wyjaśniłbyś zjawisko, o którym chcesz się czegoś dowiedzieć?
− Gdybym to potrafił, nie byłoby mnie tutaj – zripostowałem.
− To oczywiste. – Dziwak uśmiechnął się pod nosem. – Wysil jednak szare komórki i zaproponuj jakieś rozwiązanie.
W pierwszym odruchu zacząłem zastanawiać się nad odpowiedzią, jednak po chwili się zreflektowałem.
− Wie pan co? – zapytałem trochę opryskliwie. – Przyszedłem tutaj, aby się dowiedzieć co widziałem, tymczasem, jak dotąd, to pan wyciąga informacje ze mnie. Dziękuję za herbatę, ale chyba już sobie pójdę. – Wstałem i już miałem ruszyć do wyjścia, kiedy kątem oka dostrzegłem jakiś ruch pod sufitem. Coś jakby przemykająca czarna smuga. Obejrzałem się, jednak niczego tam nie było, a przysiągłbym, że przed chwilą...
− Przepraszam – odezwał się dziadek. – Obiecuję, że to już ostatnie pytanie i przejdziemy do meritum. – Wskazał mi ponownie miejsce na sofie.
Byłem nieco zmieszany, ale usiadłem, jak prosił. Potrzebowałem chwili, aby przypomnieć sobie czego dotyczyło pytanie. Po chwili przedstawiłem mu swoją jedyną teorię, że graffiti jest wykonane specjalną farbą, która nie dość, że świeci w nocy, a za dnia odbija światło słoneczne, to jeszcze najwyraźniej jest koloru, który nie każdy widzi. Tak jak daltoniści nie widzą pewnych barw, tak może napisy wykonane taką farbą dostrzegają tylko ludzie z jakimś defektem wzroku bądź bez defektu, do których należy zarówno ten facet, jak i ja. Wtedy sobie skojarzyłem, że Igor, któremu pokazałem symbol, nosi okulary. Być może to stanowiło rozwiązanie zagadki. Chociaż, ten gość też nosił okulary...
Facet słuchał mnie z uwagą i pewnym niedowierzaniem, jednak nie przerywał, aż skończyłem swój pokraczny wywód. Wtedy uśmiechnął się, jakby chciał mi powiedzieć, że to nie jest najgłupsza rzecz, jaką usłyszał w swoim życiu, po czym napił się herbaty i rozparł wygodniej na oparciu fotela.
− Teraz odpowiem na twoje pytanie, czym jest ów symbol, który tylko my dostrzegamy. A także na kilka innych pytań, których nigdy nie zadałeś. Mam na imię Adam, ale to już wiesz. Nie znasz natomiast mojego nazwiska, a brzmi ono Szablowicz. Prowadzę na Powiślu antykwariat. Mam 74 lata.
Przewróciłem oczami. Wpadłem w zasadzkę. Gość był najwyraźniej samotny i potrzebował się po prostu komuś wygadać. Całe to graffiti to był jakiś pic na wodę.
Znowu naszła mnie ochota, aby wyjść, jednak zrobiło mi się żal tego starca. Wbrew sobie, zostałem i postanowiłem wysłuchać jego historii.
− Kiedy byłem dzieckiem – kontynuował – bardzo odstawałem od swoich rówieśników. Z czasem, zamiast przebywać z kolegami i koleżankami, zacząłem od nich stronić. Obserwowałem bacznie ich zachowanie i wyciągałem własne wnioski. Rodzice byli wystraszeni. Myśleli, że jestem opóźniony w rozwoju i nie potrafię się przystosować do otaczającego mnie środowiska. W tym ostatnim mieli zupełną rację.
Gdy zacząłem dostrzegać ułomności moich rówieśników, takie jak zawiść, małostkowość, zachłanność czy mściwość, nie chciałem nawiązywać z nimi relacji. Im byłem starszy, tym bardziej samotny. Paradoksalnie jednak, moja samotność była dla mnie siłą.
Nie rozumiałem tego stanu, ale w jakiś niepojęty sposób wiedziałem, że jest dla mnie dobry.
W wieku szesnastu lat trafiłem przez zupełny przypadek do kościoła. Moi rodzice byli ateistami, więc nigdy przedtem nie widziałem wnętrza żadnej świątyni. Wtedy natomiast, po raz pierwszy w życiu poczułem, że gdzieś pasuję. Spotkałem księdza, który zaintrygowany moją osobą zaczął ze mną rozmawiać. To był punkt zwrotny w moim życiu. Od kapłana dostałem Pismo Święte, które czytałem przy każdej nadarzającej się okazji.
Z syna ateistów zostałem wiernym. Zgłębiałem Biblię, uczęszczałem na msze i czułem, że jestem coraz bliżej rozwiązania zagadki mojej osobowości. Zrozumiałem, że Bóg stworzył mnie takim nie bez przyczyny. Wciąż jednak nie rozumiałem, jaki był jego zamiar. Po paru latach w końcu otrzymałem odpowiedź.
Ksiądz, od którego dostałem Pismo Święte był umierający. Posłał po mnie, aby mi coś przekazać przed śmiercią. Opowiedział mi o procesie tworzenia kanonu Biblii. Opowiedział o apokryfach oraz o Sprawiedliwych. To wtedy właśnie zrozumiałem swoje miejsce na ziemi. Byłem jednym z NICH.
− Kim są Sprawiedliwi? – Zaczynałem się wciągać w te bzdury.
− Sprawiedliwi są mili Bogu. Nie ulegają złu i kierują się w życiu jedynie prawością.
Pomyślałem, że gość ma spore mniemanie o sobie albo jednak jest świrnięty.
− „I rzekł Bóg: Niechaj Sprawiedliwi zostaną obrońcami cnót, na ziemi splugawionej złem i nieprawością. Niechaj zwracają się o łaski, a otrzymają je, gdyż tych miłuję najbardziej” – zacytował.
− To z Biblii? – zapytałem.
− Nie. Jest to fragment tekstu uznanego za apokryf. Został wykreślony z kanonu Pisma Świętego na jednym z soborów, prawdopodobnie na Soborze Trydenckim – wyjaśnił. – Sprawiedliwi zostali obdarowani przez Pana wieloma łaskami, w tym dostrzeganiem zła tam, gdzie nikt inny go nie widzi. Tam, gdzie inni pozostają ślepi.
− Chyba nie bardzo rozumiem – powiedziałem.
Byłem pewien, że gość potrzebuje pomocy specjalisty.
− Jakbyś zdefiniował zło? – zapytał.
– Zło? – Zastanawiałem się przez moment.
– Zło jest zjawiskiem, które... − Zło nie jest zjawiskiem – przerwał mi niespodziewanie. – Jest to siła jak najbardziej realna, mająca na celu zniszczenie ludzkiego serca i samego człowieka.
Facet nagle zamilkł i nonszalancko, jakby opowiadał o łowieniu ryb, zapytał, czy nie jestem głodny.
Uniosłem brwi zdumiony jego nagłą zmianą tematu. Chętnie bym coś przekąsił, ale nie zamierzałem pogłębiać naszej i tak już nazbyt bliskiej relacji poprzez wspólny posiłek. Chciałem jak najszybciej, ale też możliwie zręcznie, opuścić to mieszkanie i tego człowieka. Bałem się ryzykować szarpaniny z szaleńcem. Musiałem zrobić to subtelnie i pokojowo.
– Herbata wystarczy. – Uśmiechnąłem się. – Ma pan naprawdę niesamowite, oparte na głębokiej wierze, życie – stwierdziłem z udawanym uznaniem. – Ale co ma z tym wszystkim wspólnego tamto graffiti?
− Cóż... Symbol, który widziałeś wymalowany na ścianie, jest fragmentem pewnej pieczęci.
− Pieczęci? – Ni w ząb nie rozumiałem, o co chodzi. Kątem oka znowu dostrzegłem jakiś cień przesuwający się pod sufitem. Poczułem się nagle przytłoczony, jakby raptownie spadło ciśnienie atmosferyczne.
− Tak – odparł starzec, kiedy ja bacznie rozglądałem się ponad sobą. – Pieczęci Salomona. Przy jej pomocy zdolny okultysta jest w stanie sprowadzić na ziemię potężnego demona, ale co najgorsze, może również mu rozkazywać.
− Demona? – Przeszedł mnie dreszcz. Powietrze jakby zaczęło wibrować wokół wypowiedzianego przeze mnie słowa.
− Złego ducha.
− Nie wierzę w duchy – stwierdziłem stanowczo, a po chwili poczułem zimny powiew na karku, jakby ktoś za mną przeszedł. Obróciłem się, jednak poza nami nikogo nie było w pokoju. Włosy stanęły mi dęba. Dałbym sobie rękę uciąć, że wyczułem czyjąś obecność...
− Samo przyzwanie nie jest jeszcze najgorsze – Adam kontynuował, ignorując moje słowa – gdyż demony, jako dzieła Boga, są poddane jego woli i mogą uczynić tylko tyle, na ile im zezwoli. Pieczęć Salomona natomiast czyni przyzywającego jedynym władcą złego ducha. Jest wykroczeniem przeciwko Bogu, ponieważ pozbawia go władzy nad jego stworzeniem. Słowa wypowiadane przy tym ceremoniale są bluźniercze i czynią człowieka potępionym na wieki w oczach Stwórcy – zakończył z powagą.
− Chce mi pan powiedzieć, że symbol, który widziałem, ma komuś posłużyć do sprowadzenia demona? – Robiłem coraz większe oczy. Atmosfera w mieszkaniu uległa raptownej zmianie, zupełnie jakby zanosiło się na burzę. Powietrze zrobiło się cięższe i zdecydowanie mniej przyjazne.
− Albo kilku demonów – poprawił mnie.
Miałem w głowie istny zamęt. Pierwszy raz w życiu zetknąłem się z tak dziwnym człowiekiem. Pierwszy raz słyszałem tak absurdalne rzeczy, traktowane jako prawda objawiona, i co najgorsze nie bardzo wiedziałem, jak powinienem na to zareagować.
Milczałem, próbując pozbierać myśli, aż w końcu naszło mnie nurtujące pytanie, które powinienem zadać już dawno temu.
− No dobrze – powiedziałem powoli – przypuśćmy, że wierzę w cokolwiek z tego, co usłyszałem. Dlaczego ja dostrzegam ten symbol, a inni nie? – Ledwo skończyłem mówić, w głowie już zaczęła klarować mi się niepokojąca odpowiedź.
− Bo, tak jak ja, jesteś jednym ze Sprawiedliwych. – Dziadyga potwierdził moje najgorsze obawy.
Zacząłem się śmiać. Wiedziałem, że nie powinienem, ale to było już zbyt wiele, jak na moje nerwy. Musiałem odreagować.
− Ja? – zapytałem, przecierając łzy, i czując jak od śmiechu zaczyna boleć mnie brzuch. – Ja nawet nie chodzę do kościoła, a miałbym mieć chody u Boga? I dostawać jakieś łaski? – Znowu ogarnął mnie niekontrolowany rechot. Naigrawałem się, choć w głębi duszy zakorzeniał się we mnie coraz większy cykor.
− Dostrzegłeś symbol mający posłużyć działaniu przeciwko Stwórcy. Jesteś Sprawiedliwym, czy ci się to podoba, czy nie – odparł niewzruszony moim zachowaniem. – Śmiejesz się, ale wiesz, że coś jest na rzeczy. Od rozpoczęcia naszej rozmowy parę razy bacznie się rozejrzałeś. Dostrzegłeś coś, prawda?
Spoważniałem, ale nic nie odpowiedziałem. Nie chciałem przyznawać mu racji. Wolałem nie podsycać jego szaleństwa.
− To złe duchy – wyjaśnił. – Już wiedzą, że wiesz. Teraz będą działać, aby zasiać w tobie niepewność i przerażenie. Zacznij bacznie obserwować, co się wokół ciebie dzieje. Jeżeli uznasz, że coś jest na rzeczy, wróć do mnie, a opowiem ci więcej – zakończył i niespodziewanie wstał, sugerując, że nasza rozmowa dobiegła już końca.
Przypatrywałem mu się przez kilka sekund, po czym na raz dopiłem herbatę i wyszedłem.
Gdy skręcałem w Racławicką, szczerze żałowałem, że nie wybrałem jednak randki z Olą. Miałem zamęt w głowie. Usłyszałem o rzeczach zupełnie mi obcych, które miałyby mieć istotny wpływ na moje życie. Starałem się je zbagatelizować, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem. Podświadomie analizowałem swoje dzieciństwo, szukając wspólnych mianowników, które mogłyby połączyć słowa tamtego szaleńca ze mną. Im bardziej się w to zagłębiałem, tym większy zamęt miałem w głowie, ale wydaje mi się, że kluczem do całej tej sprawy było jednak słowo „obłęd”.