Dziennik Obłędu - Rozdział 5

Warszawa, 3 września 2019


Wraz z początkiem września stolica na nowo zapełniła się ludźmi. Bachory wróciły do szkoły, a ich sfrustrowani rodzice na nowo zaczęli przepychać się w tramwajach i autobusach, bluzgając przy tym soczyście. Okres urlopowy dobiegł końca, a wraz z nim skończył się sezon na realizowanie marzeń i szeroko pojętą lekkomyślność.

Zdążyłem już zepchnąć gdzieś w głąb umysłu rozmowę sprzed kilku dni, skupiając się na otaczającej mnie rzeczywistości. Naciskałem na kierownika w pracy, aby jak najszybciej zatwierdził mój grafik na najbliższy tydzień, gdyż nie zamierzałem kolejny raz rezygnować z randki z Olą. Czułem, że powinienem jakoś jej wynagrodzić nasze odwołane spotkanie, więc chciałem mieć dwieście procent pewności, że tym razem jej nie zawiodę. Umówiliśmy się do kina w poniedziałek na dwudziestą pierwszą. Nie był to może oryginalny pomysł, ale sprawdzony, a teraz musiałem przede wszystkim odbudować swoją pozycję.

Gdy tylko skończyłem pracę, wróciłem do domu i zacząłem przygotowania. Tak dokładnie, jak wtedy, to chyba jeszcze nigdy się nie umyłem. Odważyłem się nawet na balsam do ciała. Ogoliłem się, uprasowałem koszulę, wypastowałem buty i kiedy byłem już gotowy, stanąłem przed lustrem. Z niejakim zdumieniem spojrzałem na swoje odbicie. Po drugiej stronie szklanej tafli stał ktoś ledwo mi znajomy. Wyglądem do złudzenia przypominał tych wszystkich ludzi mijanych na ulicach, spacerujących po galeriach handlowych, siedzących w restauracjach... Tylko oczy zdradzały, że odbicie jest wciąż moje. Dziwne uczucie... Założyłem kurtkę i wyszedłem z domu.

Był początek miesiąca, lecz nie dla wszystkich oznaczało to świeży przypływ hajsu na koncie bankowym. Miałem ostatnie kilkaset złotych, i choćbym miał głodować przez kolejne dwa tygodnie, postanowiłem, że przeznaczę je na dzisiejszy wieczór z Olą. Musiałem zatem strategicznie podejść do czekających mnie wydatków. Na początek kupiłem bilet dobowy. Potrzebowałem jeszcze kwiatów i jakiegoś zapachu na sobie. Z marszu odrzuciłem drogie kwiaciarnie. Był pierwszy dzień szkoły, więc na pewno gdzieś na ulicach stały jeszcze stragany z wiązankami dla nauczycieli. O tej porze z pewnością już staniały i mogłem wyhaczyć coś ładnego w atrakcyjnej cenie. Perfumy natomiast najłatwiej było znaleźć u źródła, czyli w jakiejś perfumerii. Zatem domy towarowe w centrum. Stamtąd do kina był rzut beretem.

Po dziewiętnastej znalazłem się na „patelni”, przy metrze. Nie miałem ani chwili do stracenia, ruszyłem od razu podziemiami na drugą stronę Marszałkowskiej. Minąłem, wykańczany już, kolejny budynek Rotundy i przedzierając się przez dziki tłum ludzi, brnąłem dzielnie w stronę Ogrodu Saskiego. Chciałem jak najszybciej spryskać się jakimś bossem, aby zapach zdążył trochę wywietrzeć i przetrawić się na skórze. Ostatnie, czego bym sobie życzył, to odstręczyć Olkę intensywnym zapachem męskich perfum, które przed kwadransem na siebie wylałem.

Mijając kolejne tabuny ludzi nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. Rozejrzałem się badawczo, jednak nie wyglądało, aby ktokolwiek zwracał na mnie szczególną uwagę. Z wyjątkiem siedzącego pod witryną kota. Zatrzymałem się jak wryty. Bury, pręgowany kot z białym pyszczkiem, przechodzącym w krawatkę, i białymi skarpetkami siedział jak gdyby nigdy nic w środku centrum Warszawy. W jednym z najbardziej ruchliwych miejsc. I wpatrywał się we mnie. Patrzył mi prosto w oczy i nie zwracał najmniejszej uwagi na resztę otaczającego go świata. Nikt z obecnych również nie zwracał uwagi na niego. Poczułem się dziwnie. Niby nic takiego, po prostu gapił się na mnie jakiś kot, a jednak było w tym coś zdumiewającego i nienaturalnego. Chwilę trwało, nim przypomniałem sobie gdzie i po co idę. Oderwałem wzrok od sierściucha i ruszyłem ponownie przed siebie. Kiedy kilkanaście kroków dalej obejrzałem się za siebie, kot zniknął. Wytrącony nieco z równowagi zupełnie zapomniałem o kwiatach, mijając bezwiednie kolejne stoiska. Nie mogłem się skupić.

Z prawdziwą trudnością wybrałem sobie zapach w perfumerii i spryskałem się próbnikiem. To sprowadziło mnie na ziemię i zacząłem wypierać zdumiewające spotkanie sprzed kilkunastu minut. Kupiłem bukiet sześciu róż, jak mi doradziła sprzedawczyni, obczaiłem najbliższe lokale czynne do późnej nocy i ruszyłem w stronę PKiN-u. Usiadłem na ławce przed kinem i czekałem.

Czas płynął niemiłosiernie wolno, zdawać by się mogło, że wlókł się jakby specjalnie, aby mnie rozdrażnić. Co chwila zerkałem na zegarek, jednak niewiele to zmieniało. Do końca ważności rezerwacji miałem jeszcze kwadrans, jednak ubzdurałem sobie, że powinienem zaczekać z kupnem biletów na Olę, bo gdyby się nie zjawiła, to... W tamtym momencie zdałem sobie sprawę, co tak naprawdę miałem w głowie. Podświadomie obawiałem się, że nie przyjdzie. Gdy to do mnie dotarło, nagle całe napięcie, które się we mnie nagromadziło, wyparowało. Roześmiałem się sam do siebie. Głupi ja – pomyślałem, po czym wstałem i poszedłem jednak kupić bilety. Byłem pewien, że się pojawi.

Ledwo zdążyłem odejść od kasy, w drzwiach stanęła ona. Zaparło mi dech. Była ubrana... zwyczajnie. Otaksowałem ją ponownie, lecz nie znalazłem ani jednej nitki, która wyglądałaby, jakby została założona specjalnie dla mnie. Laska nawet się nie umalowała. Podeszła i przywitała się, jak gdyby nigdy nic. Stałem i niemrawo kiwałem głową, słysząc, choć nie słuchając, dlaczego zjawiła się tak późno, i zachodząc w głowę, czy nie nadinterpretowałem pewnych sygnałów z jej strony. Gdy skończyła się tłumaczyć, zerknęła niepewnie na bukiet, trzymany przeze mnie jak siekierę.

Oprzytomniałem.

− To dla ciebie. – Wręczyłem jej róże trochę zbyt obcesowo, po czym bez słowa obróciłem się i ruszyłem w stronę biletera.

Nie wiem nawet, co odpowiedziała. Miałem mętlik w głowie i nie potrafiłem się ogarnąć.

Seans upłynął... No, po prostu upłynął. Nie wiem, o czym był film, nie wiem, czy Ola coś mówiła. Byłem zawieszony gdzieś pomiędzy nią a otaczającą mnie rzeczywistością. To było chyba właśnie to, co Mark Gungor nazywa „Nothing Box”.

Gdy wyszliśmy z sali kinowej, Ola zwróciła uwagę, że trochę po łebkach nakręcili ten film. Kiwnąłem głową, wciąż zmagając się z własnym ego. Dwa dni przygotowywałem się na ten wieczór, a ona nawet się nie przebrała. Wyglądała, jakby dopiero co wyszła z pracy.

− Wydajesz się jakiś nieobecny – zauważyła w końcu. – Powiesz mi, o co chodzi?

Spojrzałem na nią. Co miałem odpowiedzieć? Miałem być z nią szczery? Miałem wytknąć jej, że nie sprawia wrażenia, jakby jej zależało na naszym spotkaniu? Miałem robić jej wyrzuty? Stanąć przed nią w blasku moich słabości? Z urzeczonego jej osobą miałem przeobrazić się w zniesmaczonego jej postawą?

− Przepraszam – odparłem. – Rzadko umawiam się z dziewczynami. Miałem pewne wyobrażenie o tym spotkaniu i...

− Zawiodłeś się – dokończyła cicho.

− ...utraciłem kontrolę nad wydarzeniami – powiedziałem, aby nie wyjść na małostkowego prostaka.

− Chodzi ci o moje spóźnienie? Jeszcze raz strasznie cię przepraszam, ale moja szefowa wymyśliła nagle, że mam zostać dłużej i dokończyć za nią inwentaryzację. Nie zgodziłam się, ale ona nie przyjęła tego do wiadomości. Musiałam zostać. Byłam wściekła, bo nie pozwoliła mi nawet zadzwonić. Po kilku godzinach dotarło do mnie jednak, że nie ja na tym najbardziej ucierpię, ale ty. Czekałbyś na mnie przed kinem, Bóg jeden wie, ile czasu, nie mogąc się nawet ze mną skontaktować. Być może zbyt długo zajęło mi dojrzenie do decyzji, aby olać szefową i przyjechać. Miałam nadzieję, że nie będziesz się gniewać...

Poczułem się, jakbym oberwał obuchem w głowę. Nagła fala endorfin zalała mi mózg, a serce zaczęło wywijać radosnego walca.

− Ale chyba cię nie zwolnią? – wydukałem.

− Nie wiem. – Zamyśliła się. – Ale nie obchodzi mnie to na razie. – Uśmiechnęła się promiennie, po czym uwiesiła na moim ramieniu i zapytała, czy pójdziemy coś zjeść.

Potwierdziłem, szczęśliwy, że moje rojenia okazały się warte funta kłaków, i poprowadziłem ją w stronę Chmielnej. Wyczaiłem tam nieduży lokalik, który nie powinien puścić mnie z torbami.

Reszta randki upłynęła dokładnie tak, jak to sobie zaplanowałem. Jedliśmy, piliśmy, śmialiśmy się i nic poza tamtym wieczorem nie było dla nas ważne.

Koło drugiej w nocy opuściliśmy lokal szczęśliwi i lekko pijani. Zapytałem, czy odwieźć ją do domu. Roześmiała się i odparła, że chyba jeszcze na to za wcześnie, ale mogę ją odprowadzić na nocny autobus.

Kiedy doszliśmy na przystanek, na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, okazało się, że mamy jeszcze całe dwanaście minut do autobusu. Spędziliśmy je na staniu i wpatrywaniu się w siebie, jak w obrazki. Kiedy w końcu przyjechał N88, Ola pocałowała mnie w policzek na pożegnanie, i zniknęła w zatłoczonym solarisie. Patrzyłem jak odjeżdża, a w głowie miałem istną fiestę (taką z balonami, fajerwerkami i orkiestrą). Lekki, niczym piórko, napędzany szczęściem, ruszyłem na drugą stronę ulicy, żeby złapać swój nocny.

Gdy przechodziłem opustoszałymi podziemiami, zastanawiałem się już nad kolejną randką z Olą. Może tym razem kręgle albo bilard? Tylko czy lubi rywalizację?

Nagle, tuż przede mną, jak spod ziemi, wyrósł jakiś Azjata, który krzywiąc się do mnie w dziwnym uśmiechu, zapytał: „Proszę, proszę... Ty chcieć kupić oczy?”. Minąłem go bez słowa, jednak po sekundzie uświadomiłem sobie, o co mnie zapytał, a po dwóch, co trzymał w wyciągniętej do mnie dłoni. Nie, to było niemożliwe... Obróciłem się gwałtownie, jednak po chińczyku nie było śladu. Zapadł się pod ziemię. Zupełnie jak ten kot... Oszołomiony ruszyłem dalej w stronę schodów prowadzących na ulicę i zamarłem w pół kroku. Na stopniach, przede mną, w spływającej coraz niżej karmazynowej kałuży, leżały dwie gałki oczne. Były wielkie. Wyglądały, jakby zostały wyrwane bezpośrednio z oczodołów. Sterczały z nich jakieś żyłki, czy mięśnie... Były przekrwione i wpatrywały się we mnie. Zebrało mi się na wymioty. Nie tyle przez widok, co przez smród, który temu towarzyszył. Jakby zepsute mięso...

Prawdę powiedziawszy byłem pijany i szczerze mówiąc nie jestem do końca przekonany, czy to, co widziałem, było prawdziwe. Pamiętam jednak, że widok ten zaczął na mnie napierać i wwiercać się w umysł, jakby pragnął zamieszkać tam na stałe.

Zebrałem się w sobie i szybko minąłem obrzydliwy obraz. Nie zamierzałem jednak czekać na autobus. Puściłem się biegiem w stronę MDM-u. Biegłem tak szybko, jak tylko potrafiłem, próbując wyrzucić z głowy to, co przed chwilą zobaczyłem. Takie rzeczy jednak ryją banię.

Co się ze mną dzieje? – zastanawiałem się oszołomiony alkoholem. Najpierw ten kot, potem chińczyk, a następnie...

Biegłem dalej. Starałem się przywołać jakieś inne wspomnienia, zająć czymś myśli, jednak nie potrafiłem.

Ola...

Ola...

Jej dotyk...

Jej głos...

Jej uśmiech...

Jej... oczy.

Potknąłem się i przewróciłem na szorstki bruk. Byłem już przy Placu Konstytucji. Świat wirował jak szalony. Przeturlałem się na plecy, i łapiąc oddech starałem się zebrać siły do wstania.

− Stary... Wporzo? – Nade mną pojawił się jakiś zawiany menel, z potężną śliwą pod okiem i rozciętą wargą.

Chwiał się niczym drzewo na wietrze, po czym wyciągnął do mnie brudną i opuchniętą dłoń. To może dziwne, ale z ulgą przyjąłem jego pomoc. Pomógł mi wstać, a ja z wdzięczności, że się w ogóle pojawił, miałem ochotę go przytulić.

− Dzięki kolego – powiedziałem, klepiąc go po umorusanej kurtce. – Masz. – Wyjąłem dwie dychy z kieszeni. – Wypij moje zdrowie.

− Ja nie piję – zapewnił, ledwo trzymając się na nogach i zionąc jakimś alkoholopodobnym wyrobem. Wziął ode mnie hajs i bez słowa zatoczył się w swoim kierunku.

Otrzepałem ubranie, roztarłem pościerane ręce i lekko kulejąc ruszyłem dalej, tym razem spokojnie, łapiąc oddech i skupiając się na dotarciu do domu w jednym kawałku.

Następnego dnia, czyli dzisiaj, obudziłem się wcześniej, niż planowałem. Całą noc śniły mi się koszmary i nie byłem w stanie zapaść w głębszy sen. Otumaniony zwlokłem się z łóżka i poczołgałem po butelkę wody. Byłem w tragicznym stanie. Wszystkie pozytywne emocje wczorajszego wieczoru zostały zastąpione wycieńczeniem, bólem głowy, mięśni i ogólnym samopoczuciem na poziomie kawałka gówna, w które na dodatek ktoś wdepnął i rozsmarował po całej ulicy. Siedziałem na podłodze i zastanawiałem się, co powinienem robić. Czy wracać do łóżka? Czy olać zaległości w śnie i pójść się umyć? Musiałem jakoś poprawić sobie nastrój.

Spojrzałem na zegarek. Była ósma dwanaście.

Westchnąłem ciężko i zebrałem się w sobie, aby wstać i dotrzeć do łazienki. Godzinę później byłem już odświeżony i właśnie kończyłem śniadanie. Zaplanowałem sobie spacer po Lesie Kabackim, ale najpierw zrobiłem zakupy za resztę hajsu, jaki mi został. Muszę uważać na wydatki, bo ostatnie dni poważnie nadszarpnęły mój budżet.

Napisałem do Oli czy ją zwolnili, spakowałem w plecak prowiant, nóż, krzesiwo i wyszedłem. Pogoda była nie najgorsza, więc spokojnym krokiem ruszyłem do metra. Miło było dysponować elastycznym grafikiem w robocie i móc w środku tygodnia urządzić sobie wycieczkę, kiedy inni pędzili do pracy.

Podróż metrem prawie mnie uśpiła. Byłem wciąż otępiały. Po wyjściu z pociągu nie pamiętałem, w którą stronę kierować się do lasu, i potrzebowałem zerknąć na plan stacji (jasne, że od czoła pociągu). Pokręciłem głową i zażenowany swoim stanem zacząłem wspinać się po schodach.

Las zawsze mnie uspokajał. Kontakt z przyrodą był jak ładowanie akumulatorów w łodzi podwodnej, aby jak najdłużej mogła przetrwać w głębinach oceanu. W moim przypadku był to ocean życia.

Po półgodzinnym marszu znalazłem jakieś ustronne miejsce, z dala od leśnych duktów (chyba tak to się nazywa), i przygotowałem miejsce na rozpalenie ognia. Nie jestem jakimś fanatykiem survivalu czy bushcraftu, ale lubię czuć się niezależny, a rozpalenie ognia za pomocą krzesiwa niewątpliwie podsycało moje poczucie zaradności. Nie byłem najlepszy w te klocki, ale po ponad kwadransie udawało mi się zazwyczaj osiągnąć tlący się kawałek suchego mchu bądź kory. Po pół godzinie w ruch poszły większe gałęzie, głównie spróchniałe, aby nie tworzyć zbyt dużej temperatury żaru. Bądź co bądź był środek dnia w środku lasu. Nie potrzebowałem ani ciepła, ani odstraszania drapieżników. O ile w Lesie Kabackim żyły jeszcze jakieś drapieżniki, poza grupami Airsoft Gun-owymi.

Położyłem się na trawie, oparłem głowę o plecak i wsłuchiwałem się w dźwięki przyrody. Co jakiś czas zerkałem na telefon, czy Olka nie odpisała, ale jak na razie ekran milczał.

Z czasem zacząłem relaksować się coraz bardziej, aż w końcu przysnąłem. Obudził mnie dopiero dzwonek telefonu – On My Way, Sabriny Carpenter. Ze zdumieniem odkryłem, że jest już ciemno. Ogień zdążył się dopalić i wygasł. Spojrzałem na telefon. Dzwoniła Ola. Dałem sobie jeszcze kilka sygnałów na rozbudzenie zanim dotknąłem zieloną słuchawkę.

− Hej, co tam u ciebie? – zapytałem nonszalancko. – Masz jeszcze pracę? – Nastąpiła chwila głuchej ciszy, która aż zaczęła mnie niepokoić. – Ola, jesteś tam?

− Tak – usłyszałem jej niepewny głos. – Nie zwolnili mnie.

− To super – ucieszyłem się. – Szefowa poszła po rozum do głowy i cię przeprosiła?

− Robert... – W słuchawce dało się słyszeć coś jakby niewyraźne westchnienie. – Anita nie żyje.

− Co? – Nie byłem pewien, czy dobrze usłyszałem. – Anita... Kim jest Anita?

− Moja menadżer. Ona nie żyje.

Milczałem. Przetrawiałem tę informację. Nie pojmowałem, co Ola tak naprawdę mówi. Pomimo panującej wkoło ciszy, umysł wypełnił mi szum krwi napierającej na mózg.

− Jak to nie żyje? – zapytałem tonem ucznia, który przyszedł nieprzygotowany na sprawdzian i jest zdumiony, że dostał pałę. – Co się stało? – Ogarnęła mnie fala gorąca a ręce zaczęły mi się pocić. Zupełnie, jakbym został przyłapany na jakiejś zbrodni.

Obudziłem się w środku ciemnego lasu i dowiedziałem się, że ktoś nie żyje. To było tak nierealne, że aż musiałem się upewnić, czy faktycznie się obudziłem.

Spojrzałem na telefon. Data się zgadzała, godzina prawdopodobnie też. Dzwoniła Ola. Zdzieliłem się po twarzy. Nie, no, wyglądało na to, że byłem przytomny.

− Zaraz do ciebie oddzwonię – obiecałem i przerwałem połączenie. Wymacałem po ciemku swoje rzeczy i ruszyłem w drogę powrotną, przebijając się przez mrok. Trochę trwało, nim znalazłem drogę, z której zboczyłem. Wkoło panowała cisza, która w tym momencie mroziła mi krew w żyłach. Jeżeli to faktycznie nie był sen, to...

Wybrałem numer Oli.

− Przepraszam – powiedziałem, gdy tylko odebrała. – Wiesz co się stało?

− Znaleziono ją dzisiaj rano w jej mieszkaniu. Martwą – głos Oli załamał się.

− Wiadomo, czy to zawał czy wylew? – Starałem się czegoś dowiedzieć, odnaleźć się w sytuacji.

− Robert... cały dzień spędziłam na... policji – Ola prawie płakała po drugiej stronie słuchawki. – Spisywali moje zeznania... Przesłuchiwali mnie.

− Ciebie? – Byłem zbyt poruszony, aby myśleć logicznie.

− Tak, mnie – odpowiedziała rozeźlona. – Przecież pokłóciłyśmy się w pracy. Nie pamiętasz? – Jej roztrzęsiony głos sprowadził mnie na ziemię i przypomniał, żebym był bardziej delikatny.

− Przepraszam cię, kochanie. – Po raz pierwszy i bezwiednie użyłem tego sformułowania. – Na pewno chcieli się tylko upewnić, że mogą wykluczyć cię ze śledztwa. Jestem pewien, że nikt cię nie podejrzewa... – Tak naprawdę nie byłem o tym przekonany. – Rozumiem, że ktoś ją... zabił, tak? – Chaotycznie składałem myśli.

− Tak, ktoś ją zamordował. Mówią, że... – jej głos znowu się załamał i zastąpił go niekontrolowany szloch.

− Spokojnie, Ola... Weź kilka głębokich wdechów. Postaraj się uspokoić.

Chwilę trwało, nim znowu usłyszałem jej głos w słuchawce. Tym razem jednak był pewniejszy i bardziej opanowany.

− Policja mówi, że wyłupano jej oczy, po czym ją uduszono.

Świat zniknął. Wszystko wokół mnie rozpłynęło się w nicości. Zostałem tylko ja i to zdanie. Rozbrzmiewało w mojej głowie w nieskończoność, aż w końcu niespodziewanie świat uderzył we mnie ponownie, niczym rozpędzony pociąg.

− Robert? Jesteś?

− Tak... – Wziąłem głęboki oddech i zebrałem się do kupy. – Jesteś u siebie? Za godzinę przyjadę.

− Jestem u rodziców. Tata odebrał mnie z komisariatu. Robert, oni pobrali mi jakieś próbki spod paznokci i ślinę...

− Takie mają procedury. To konieczne, aby potwierdzić twoją niewinność.

− Przecież byłam wczoraj z tobą. – Znowu przestała panować nad emocjami.

− Wiem, Ola. Wszystko będzie dobrze – obiecałem. – Jakbyś wróciła od rodziców i potrzebowała mnie, dzwoń o każdej porze. Będzie dobrze.

− Dziękuję – załkała i pożegnaliśmy się.

Przez całą drogę powrotną starałem się pozbierać do kupy. Mnóstwo dziwnych rzeczy działo się ostatnio wokół mnie, i nic z tego nie pojmowałem. Przemknęło mi przez myśl, że może o tym właśnie mówił tamten stary dziwak, ale po chwili uznałem, że nie jest stosownym łączyć urojenia jakiegoś szaleńca z realną zbrodnią. Może nie było w tym tak naprawdę nic zagadkowego? Może to po prostu niczym nie powiązane zwyczajne wydarzenia, które skumulowały się w wąskim przedziale czasowym i przez to wydają się niezwykłe? Musiałem się nad tym dłużej zastanowić. Potrzebowałem czasu, aby to przetrawić i wyciągnąć jakieś wnioski.

W wolnej chwili – obiecałem sobie, stawiając za priorytet zadbanie o Olę. Musiałem być dla niej opoką, pewnikiem, elementem jej życia, na którym mogła ślepo polegać.

Wydało mi się trochę dziwne, że tak krótko ją znam, a jestem w stanie tak się dla niej poświęcić. No, ale najwyraźniej czułem do niej coś więcej, niż mi się wydawało. Jak to się mówi: „serce nie sługa”.

Comments
* The email will not be published on the website.