Dziennik Obłędu - Rozdział 9

Warszawa, 13 września 2019


Umówiłem się z Olą o dziewiętnastej na Warszawiance. Na piętrze znajduje się lokal z bilardem i kręglami. Prowadzi go przesympatyczna blondynka, z którą od jakiegoś czasu byłem po imieniu. Jak spotykałem się na piwo ze znajomymi, to tylko tam. Lubiłem grać w bilard i miałem nadzieję, że Ola też. Nie była to może klasyczna randka, ale wierzyłem, że się jej spodoba. Musiałem przy okazji wybadać, czy żaden z tamtych typów jej nie niepokoił i nie wypytywał o mnie. Wolałem więc zachować luźną atmosferę spotkania.

Przed wyjściem czekał mnie jednak niezły orzech do zgryzienia. Za nic nie potrafiłem schować Berty, aby nie rzucała się w oczy. Nie miałem wyjścia, musiałem założyć bluzę na koszulę. Jakby zapytała, to bym powiedział, że jestem podziębiony. Nie czułem się komfortowo stosując takie zagrywki, ale na szczęście pogoda przyszła mi z pomocą i tuż przed moim wyjściem zaczęło padać. Zerwał się lekki wiatr i ochłodziło się, dzięki czemu moja wymówka zyskała na wiarygodności.

Parę minut po dziewiętnastej dotarłem na Warszawiankę. Olka czekała już pod schodami prowadzącymi na piętro. Przywitaliśmy się i poszliśmy na górę.

Lokal jest duży. Mieści cztery stoły bilardowe, lożę, kilka stolików i sześć torów do kręgli. Jak na piątek przystało, było gęsto od ludzi. Odebrałem rezerwację i zajęliśmy wolny stół naprzeciwko wejścia.

− Grałaś już kiedyś? – zapytałem wręczając jej kij.

− Parę razy – odparła, sprawdzając fachowym okiem jego symetrię.

− Parę razy... Na paru turniejach. – Zaśmiałem się.

− Oj tam, oj tam. – Również się roześmiała.

Ustawiłem bile w trójkącie i pozwoliłem jej rozbić. Złożyła się do uderzenia, a ja przyglądałem się badawczo, ile jest prawdy w tym, co mówi. Szybki ruch ramieniem i bile potoczyły się z łoskotem po całym stole. Otworzyłem szeroko oczy. Trójka i siódemka zagrzechotały w łuzie.

− No, to mam pełne. – Uśmiechnęła się do mnie.

− Najwyraźniej – wymamrotałem, patrząc jak wbija jedynkę do kolejnej łuzy.

− Nieźle wdepnąłeś. – Puściła do mnie oczko i posłała białą prosto w przeciwległy narożnik stołu. Ta odbiła się od jednej bandy, drugiej i wróciła z powrotem, muskając przy tym piątkę, która uderzyła czwórkę. Kolejne trafienie.

Oszczędzę sobie wstydu i pominę dalszy przebieg tamtej rozgrywki. Jak się okazało, Ola bardzo dobrze radzi sobie z bilardem i trudno było jej dorównać. Pierwszą rundę przegrałem, ale gdy tylko minął szok, spiąłem się i również zaprezentowałem, co potrafię.

Randka przerodziła się w zawziętą rywalizację. Bardzo dobrze się jednak przy tym bawiliśmy. Ona sprytnie rozstawiała sobie bile na stole, ja zaś psułem jej szyki, przestawiając je i mieszając jej w planach. Gra tak nas pochłonęła, że nim się obejrzeliśmy, było już po dwudziestej, a my nie zamówiliśmy nawet nic do picia. Kiedy w końcu głupim fartem udało mi się wbić czarną w zadeklarowaną łuzę, puszyłem się jak paw, sprawiając pozory, że wszystko było w pełni zaplanowane. Ola pokręciła tylko głową zniesmaczona.

− Idę po piwo. Chcesz? – zapytała.

− Chętnie – odparłem, wciąż szczerząc głupkowato zęby. – Niech doliczą do rachunku.

Patrzyłem za Olą, jak podchodzi do kolejki przy barze. Ależ ona mi się podobała... Nie mogłem oderwać od niej wzroku, choć w pewnym momencie musiałem. Poczułem się obserwowany. Obczaiłem resztę sali z tyłu. Przy jednym ze stolików, niedaleko wyjścia na taras, siedziała grupka trzech mężczyzn. Dwóch rozmawiało o czymś, spokojnie sącząc piwo, trzeci natomiast wpatrywał się we mnie. Miał poranioną twarz, jakby ktoś... Zamarłem. To był jeden z facetów, z którymi się starłem w dworku. To on do mnie strzelał z broni. To jemu wpakowałem serię śrutów w twarz.

Natychmiast odwróciłem wzrok i jak gdyby nigdy nic zacząłem ponownie zbierać bile do trójkąta. Byłem wstrząśnięty. Czy to był przypadek, że się tutaj znaleźli? Jak długo już tu byli? Czy przyszli przed nami, czy już po nas? Nie potrafiłem się skupić na ułożeniu bil w odpowiedniej kolejności. Czy to przypadek, że mnie obserwował? Przecież nie mógł widzieć mojej twarzy w dworku... Może rozpoznał Olkę? Zerknąłem jeszcze raz. Tym razem rozmawiał z pozostałymi dwoma. Czy tamci też tam wtedy byli? Nie potrafiłem sobie przypomnieć. Kiedy ponownie przekręcił głowę w moją stronę, odwróciłem się plecami i zacząłem z namaszczeniem kredować kij. Co miałem robić?

Niespodziewanie tuż obok mnie pojawiła się Ola, trzymająca dwa kufle piwa.

− Znacie się z barmanką? – zapytała zdumiona.

− Co? – Byłem zupełnie zdezorientowany.

− Barmanka cię zna – powtórzyła.

− Taaak... − Otworzyłem usta, aby jej wyjaśnić, ale nie potrafiłem wydobyć z siebie ani słowa. – Muszę do toalety – bąknąłem w końcu i bezceremonialnie wyszedłem.

Męski był pusty. Zamknąłem się w kabinie, poprawiłem Bertę pod bluzą i zmobilizowałem wszystkie szare komórki. Czy zostałem zdemaskowany? Czy powinienem być przygotowany na najgorsze? Jak mnie znaleźli? Kolejne pytania kotłowały się w moim umyśle, niczym ławice piranii po wrzuceniu krwistego steka do wody. Usiadłem na desce od kibla i panicznie szukałem rozwiązania. Nagle usłyszałem otwierane drzwi. Wstałem i nasłuchiwałem. Kroki zbliżały się bardzo powoli. Sięgnąłem po pistolet i wycelowałem go przed siebie, gotów do obrony. Krew buzowała mi w żyłach tak mocno, że w głowie słyszałem tylko nieustanny szum. Mój oddech stał się płytki i nieregularny. Ująłem pewniej wiatrówkę i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Kroki zatrzymały się i rozległ się szum wody z kranu. Po niecałej minucie załączył się osuszacz rąk, a następnie trzasnęły drzwi i ponownie zapanowała cisza.

Odetchnąłem i otarłem pot z czoła. Wyglądało na to, że póki co byłem bezpieczny. Nagle tknęła mnie bardzo nieprzyjemna myśl. Zostawiłem Olkę samą!

Prędko schowałem Bertę i odważyłem się wyjść z kabiny. Spodziewając się najgorszego, w pośpiechu wróciłem do lokalu. Odetchnąłem z ulgą widząc Olkę na stołku barowym, popijającą piwo przez słomkę. Rozejrzałem się dyskretnie – po trzech kolesiach nie było śladu. Pozostały jedynie dwa puste kufle. Siląc się na dobry humor podszedłem do naszego stołu.

− Coś taki blady? – Ola patrzyła na mnie zaniepokojona.

− Ja? Blady? – Starałem się trzymać fason, ale najwyraźniej nie bardzo mi to wychodziło. – Chyba się czymś zatrułem – skłamałem. Nie chciałem jej niepokoić, tym bardziej na naszej randce.

Patrzyła na mnie przez chwilę podejrzliwie, a potem pokiwała głową, że rozumie, i bez dalszych pytań wręczyła mi kij.

− Ty rozbijasz – oświadczyła.

Przez resztę wieczoru byłem spięty i nieswój. Wiedziałem, że Olka to widzi, jednak nie zająknęła się ani słowem na ten temat. Z zabawnego faceta zamieniłem się w mruka. Nie potrafiłem już czerpać przyjemności z naszego spotkania. Cały czas myślałem, co zastanę w domu. O ile w ogóle zdołam do niego dotrzeć.

Gdy skończyliśmy grać, zapłaciłem i wyszliśmy na dwór. Milczałem. Ona z kolei wyglądała na zmartwioną i nieco zawiedzioną. Kiedy dotarliśmy do przystanku tramwajowego, niespodziewanie zapytała, czy ją odwiozę do domu. Odparłem, że nie najlepiej się czuję, więc nie.

− Znowu zrobiłam coś nie tak? – Speszyła się, patrząc mi w oczy.

Spojrzałem na nią zdumiony.

− Zachowujesz się, jak poprzednio – stwierdziła. – Znowu czymś cię zawiodłam?

Nie wiedziałem co odpowiedzieć, więc tylko spaliłem buraka, przypomniawszy sobie moje zachowanie na poprzedniej randce. Co miałem jej powiedzieć?

− Naprawdę kiepsko się czuję – wydukałem. Nie mogłem jej wmieszać w wydarzenia z Brudnic. Im mniej wiedziała, tym była bezpieczniejsza. – Przepraszam cię.

− Robert, bardzo cię lubię, ale odkąd się spotykamy, mam wrażenie, że czegoś mi nie mówisz. Są momenty, że zachowujesz się jak dwóch zupełnie różnych ludzi... Bierzesz coś? – zapytała znienacka.

− Co? – Przytkało mnie. – Nie, nic z tych rzeczy. – Musiałem jakoś wybrnąć z sytuacji, więc opowiedziałem jej o spalonym mieszkaniu rodziców.

− I policja myśli, że byłeś w to zamieszany? – Z niedowierzaniem pokręciła głową.

− Starają się ustalić fakty – odparłem. – Wiesz zresztą, jakie to uczucie, kiedy w trakcie przesłuchania padają jednoznaczne sugestie – przypomniałem jej.

− No tak... Przez kilka dni dochodziłam do siebie.

− To, że w moim życiu pojawiły się pewne, nazwijmy to, problemy, nie znaczy, że mi na tobie nie zależy – zapewniłem ją. – Kiedy jestem w pracy, nie mogę przestać myśleć o naszym kolejnym spotkaniu – wyznałem.

Ola uśmiechnęła się.

− Jesteś dla mnie kimś więcej niż randką − kontynuowałem. − Dzisiaj nie potrafiłem oderwać od ciebie wzroku, zupełnie jakbyś rzuciła na mnie urok. Bywają momenty, że mnie onieśmielasz, ale to chyba naturalne, biorąc pod uwagę, jaka jesteś śliczna i inteligentna. Staram się, aby każdy wieczór spędzony w twoim towarzystwie był wyjątkowy, ale czego bym nie zrobił, zawsze taki jest. Przy tobie czuję się jakbym... – nie zdążyłem dokończyć. Ola przylgnęła do moich warg swoimi w delikatnym, gorącym pocałunku.

Nie znam się na fizyce, ale jestem pewien, że w tamtym momencie czas się zatrzymał. Istnieliśmy tylko my. Cały świat gdzieś zniknął, ale nie odczuwałem pustki, wręcz przeciwnie. Chyba pierwszy raz w życiu poczułem się dopełniony, zupełnie jakbym odnalazł brakujący fragment mnie samego. Rodzice zadbali o to, abym nie wiedział nic o miłości, jednak wydawało mi się, że właśnie się sobie przedstawiliśmy.

Magiczną chwilę przerwał tramwaj, który z łoskotem wjechał na przystanek. Odkleiliśmy się od siebie, a Ola spojrzała mi głęboko w oczy.

− Do usłyszenia – wyszeptała i nim zdołałem dojść do siebie, zniknęła w wagonie.

Stałem oniemiały jak warzywo. Ocknąłem się dopiero, kiedy jakiś facet potrącił mnie ramieniem, klnąc pod nosem na debili blokujących przejście. Nie miałem mu tego za złe. W tamtym momencie nikomu niczego nie miałem za złe. Przepełniało mnie uczucie, którego nie potrafię nazwać. Jakaś taka ulga, jakbym zrzucił z ramion noszony od dłuższego czasu ciężar. Ogarnęła mnie euforia. Chciało mi się śpiewać i tańczyć, i już nic nie było dla mnie przeszkodą. Czułem się wszechmocny i niezwyciężony.

Przepełniony tym uczuciem ruszyłem w drogę powrotną do domu, przygotowany na ostateczne starcie z brudnickimi typami. Pomimo przedziwnego stanu uniesienia moje zmysły pozostały wyostrzone. Opracowałem drogę powrotną, która umożliwiłaby mi zorientowanie się w sytuacji, czy mam obstawioną kamienicę. Przeciąłem Puławską i ruszyłem Malczewskiego, aż dotarłem do Niepodległości. Dalej do Odyńca i bardzo ostrożnie ruszyłem w stronę mieszkania. Odbiłem w Czeczota i przystanąłem przy drugim wylocie ulicy, nasłuchując i obserwując. Nic nie sprawiało wrażenia, jakby ktoś na mnie czekał. Ulice były puste, więc ostrożnie ruszyłem do wejścia kamienicy. Wszedłem na klatkę i dobyłem pistoletu. Powoli, przygotowany do starcia, zacząłem wspinać się po schodach. Gdy dotarłem pod swoje drzwi, przyłożyłem do nich ucho, jednak nic nie usłyszałem. Nie miałem innego wyjścia. Powoli wsunąłem klucz do zamka i przekręciłem go z chrzęstem. Złapałem za klamkę i już miałem wejść do środka, gdy za plecami usłyszałem bliżej nieokreślony dźwięk. Obróciłem się gwałtownie i natychmiast zmroziło mnie z przerażenia. Żadne słowa nie są w stanie opisać grozy, jaka mnie ogarnęła. Paniczny lęk, którego nigdy nie zapomnę, sparaliżował mnie od stóp po czubek głowy. Mogłem jedynie stać i wpatrywać się w nieopisany koszmar, niczym najobrzydliwszy sen człowieka chorego umysłowo.

W kącie klatki schodowej czaiła się, budząca przerażenie graniczące z obłędem, kreatura, wlepiając we mnie obrzydliwie żółte, drapieżne oczy. Bił od niej niepojęty mrok, niczym energia wysysająca światło i życie. Była mniej więcej mojego wzrostu, cała pokryta lepką od krwi ostrą sierścią. Stała pewnie na dwóch koźlich nogach, przy których zwisał gruby łuskowaty, niczym u gigantycznego szczura, ogon. Posiadała dwie szponiaste łapy, coś, co wyglądało na postrzępione skórzane skrzydła, oraz długą szyję ze zwisającymi płatami jakby skórzanych worków, niczym u piekielnego koguta. Największy wstrząs jednak wzbudził we mnie łeb. Był ogromny, bardzo owłosiony i ciemniejszy od reszty ciała, jakby pogrążony w mroku. Przypominał skrzyżowanie świni z psem, krokodylem i kozłem. Posiadał trzy rogi – dwa zakręcone, osadzone za długimi koźlimi uszami i jeden wyrastający gdzieś z boku, pnący się ku górze w zupełnej asymetrii. Nad czołem również wyrastała jakaś skostniała, niespotykana w przyrodzie, narośl. Istny horror.

Kreatura wysunęła do mnie długi wężowy język i zawarczała gardłowo, tak przejmująco, że wszystkie włosy stanęły mi dęba. Nie mogłem oderwać wzroku od jej hipnotyzującego spojrzenia i czułem, jak powoli zapadam się w sobie, tracąc zmysły. Tonąłem we własnym szaleństwie. Nie wiem, jak długo to trwało, może kilka sekund, a może minut. Ogarnął mnie nagle przepotężny smród gnijącego mięsa. Lepił się do mnie, niczym dym papierosowy do niepalącego. Z pewnością popadłbym w obłęd, gdyby nie głośne miauknięcie kota, które rozbrzmiało na klatce schodowej. To przywróciło mi rozum. Otrząsnąłem się z szoku i bezwiednie wyciągnąłem przed siebie pistolet. Wystrzeliłem wszystkie śruty, jakie miałem w magazynku. Nic to jednak nie dało. Istota nadal stała przede mną, tym razem jednak szczerząc żółte, powykrzywiane zębiska, niczym wstrętne średniowieczne monstrum. Natychmiast wymieniłem magazynek, jednak kiedy ponownie spojrzałem w miejsce, gdzie stało to coś, zobaczyłem jedynie dziury w ścianie. Nie bacząc na nic, natychmiast zabarykadowałem się w mieszkaniu.

Tej nocy nie zmrużyłem oka, ściskając w rękach każdą możliwą broń, jaką posiadałem. Jeszcze nigdy w życiu, nawet jako dziecko, nie byłem w takim popłochu. Rozważałem ucieczkę z budynku i spędzenie tej nocy na ulicach, ale bałem się wyjść na klatkę schodową. Byłem więźniem we własnym mieszkaniu. Więźniem własnego umysłu, bo przecież takie stworzenia nie istnieją. Prawda?

Comments
* The email will not be published on the website.